Rozdział
dwunasty
Chroń
mnie przed tym, czego pragnę
Laura
dwa lata temu, wyjeżdżając do Los Angeles z zamiarem pozamykania
osobistych sprawy, na przekór swoim postanowieniem i zapewnieniom,
nie wróciła do domu pawia po dwóch dniach. W jej rodzinnym mieście
czekało na nią zbyt wiele niecierpiących zwłoki obowiązków do
wypełnienia wobec innych. Opuszczając w popłochu swoją
miejscowość, na łeb na szyję, wcale o tym nie myślała; nie
chciała rad, nie potrafiła nic wyjaśnić, nie walczyła o swoje.
Potrzebowała pół roku w posiadłości Anthony'ego, aby
zregenerować się i wszystko sobie poukładać.
Najpierw
zobaczyła się ze swoją matką. Spotkały się w kawiarni, do
której małą Laurę zawsze zabierała rodzicielka, na rogu
dwudziestej drugiej alei. Zamówił po kubku gorącej czekolady, by
przywołać wspomnienia. Kobieta ostatnio znacznie posunęła się w
latach. Jej brązowe włosy zdobyły srebrne nitki, zmarszczki
mimiczne uwydatniły się – te naokoło oczu, przy ustach. Nadal
jeszcze, zostawiając smugę lat wcześniejszych, jej twarz
rozświetlały zielone oczy. Nie słuchała już Elvisa Presleya, nie
przeglądała albumów ze zdjęciami. Przeszłość była dla niej
zamkniętym rozdziałem.
Kobiety
rozmawiały na wiele tematów, lecz gdy matka próbowała poruszyć
ten najważniejszy, Laura wykręcała się w dziwny sposób,
wzbudzając podejrzenia. Sprzedała jej grubymi nićmi szytą
historię, gdyż tak było łatwiej. Przepraszała też za nagłe
znikniecie i nerwy jakie pani Jones musiała przejść. Rozeszły się
w zgodzie tylko dlatego, że Laura kłamała.
Następnie
niezapowiedzianą wizytę złożyła Bradowi.
Wysiadła
z autobusu dobrze kojarząc okolicę. Stanęła przed jego,
zwyczajnie wyglądającym domu, przy Dubosse Street. Przeszła przez
białą bramę i zadzwoniła dzwonkiem do drzwi. Otworzył jej w
granatowym szlafroku, w krótkich spodenkach i koszulce z Batmanem,
poplamioną pastą do zębów na przodzie. Na brodzie miał kawałki
jajecznicy. Powitał ją a ona zapytała się czy przypadkiem nie
przeszkadza. Zaprzeczył, choć nawet gdyby potwierdził, nie dałaby
się zbyć. Był jej potrzebny. Chciała z nim porozmawiać.
Zaprosił
ją do środka i zniknął za drzwiami łazienki. W domu było
duszno. Dwie dziewczynki przebiegły przed Laurą, krzycząc. Ta
goniąca płakała, druga cieszyła się, trzymając w ręku jej
misia. Mignęły jak błyskawice i pobiegły po schodach na górę.
Najmłodsza latorośl Delsona zaś przykleiła się do nogi Jones
brudnymi w czekoladzie rączkami. Podniosła główkę i wygięła w
szerokim uśmiechu usteczka, także umazane. W tamtym momencie, w tej
jednej ulotnej chwili, Laura podjęła decyzję. Już była pewna
tego, po co tak naprawdę tutaj przyjechała. Jej serce pokruszyło
się na milion kawałków. Zaczerpnęła chust powietrza jak przy
wynurzaniu z wody.
–
Brad! – krzyknęła Eliza, jego małżonka. Nie była żoną z
przypadku, ale co dziwne i niepodobne do Delsona, najpierw pojawiły
się dzieci, dopiero potem gitarzysta wziął z nią ślub. – Brad!
Zajmij się dziewczynkami. Ja muszą już wyjść do pracy. Brad,
gdzie się podziewasz do jasnej cho... – urwała, przypominając
sobie o obecności córek.
–
Jest w łazience – powiedziała Jones niewyraźnie, ale kobieta i
tak ją usłyszała.
Wychyliła
głowę za ściany i posłała w stronę Laury uśmiech. Kobiety
nigdy nie przyjaźniły się wielce, ale lubiły, poza tym Eliza była
bardzo miłą i ciepłą osobą.
–
Trzeba było mówić, że przyjedziesz! Jak fajnie cię widzieć! –
zaświergotała.
Przeszła
w jej stronę. Miała na sobie granatową, dobrze skrojoną garsonkę.
Uściskała ją przyjaźnie.
–
Kurczę, pogadałybyśmy, ale rozumiesz, muszę już lecieć.
–
Tak, jasne.
Kobieta
odgarnęła misternie ułożone włosy na plecy i sięgnęła po
torebkę, wiszącą na wieszaku. Pogłaskała córkę po włosach,
krzyknęła w głąb domu, że już wychodzi i jeszcze raz wezwała
męża. W końcu pożegnała się i z Laurą, życząc jej
wszystkiego co najlepsze i powtórnie żałowała, że musi wyjść
do pracy w biurze. To było bardzo miłe, napawające optymizmem,
paru minutowe spotkanie.
Kiedy
kobieta wyszła z domu, Laura też pogłaskała dziewczynkę po
główce. Mała wyszczerzyła się tylko, Jones już miała wziąć
ją na ręce, ale z łazienki wyszedł Brad w pełni umyty, uczesany
i ubrany. Wziął córkę na ręce, a Laurę zaprosił do salonu.
Pomyślał, że mógł zrobić to wcześniej, tak naprawdę nawet
wypadałoby, ale zawsze w domu rano panuje istny harmider; tego typu
zasady wylatują z głowy. I oczywiście, Laura nie była też taką
osobą, która miałaby się o to obrażać, znali się już parę
lat i co tego był pewny.
–
Zostawić ciebie na chwilę i już rozrabiasz, co? – zapytał
dziewczynkę i po gilgotał ją, a ona zachichotała. Przytuliła się
do ojca, brudząc czekoladą jego ramię. Brad zabrał córkę do
kuchni, umył jej rączki i buzię, a potem odstawił na podłogę.
Dziecko podreptało w tylko sobie znanym kierunku.
Powrócił
do Laury z talerzem otrębowych ciastek schowanych przed czujnym
okiem swoich pociech. Jones nie lubiła dzieci, ale pomimo tego
zawsze chciała mieć całą gromadkę w swoim domu, zapewne z tych
iście, samolubnych pobudek, jakie trzymają się ludzi wychowywanych
bez rodzeństwa przez dłuższy czas.
Porozmawiali
chwilę, Laura opowiedziała co się z nią działo, gdy po wypadku
wyszła ze szpitala. Opowiedziała o podróży, skończonych
studiach, domu pawia i Anthony'm. Brad słuchał ją uważnie, ale
czegoś mu brakowało w tej opowieści. Jakiegoś małego fragmentu
układanki.
Potem
przyszedł czas na Delsona. Mówił o zespole, w którym zbyt wiele
się nie działo, śmiał się, że ma luźne godziny pracy.
Opowiadał też o swojej rodzinie, która zajmowała pierwsze miejsce
w jego hierarchii. Miał trzy córki o kwietnych imionach – Daisy,
Lily i najmłodszą Rose. Choć po Elizie nie było tego jeszcze
widać, w drodze była już kolejna dziewczynka, Liliana.
–
Czekaj – Laura zaczęła kalkulować – czyli najstarsza urodziła
się na początku dwutysięcznego roku, prawda?
–
No tak – uśmiechnął się. – Było trudno, ale mieliśmy
wsparcie w moich rodzicach. I mieliśmy siebie.
Wtedy
Laura już wiedziała.
Załatwiając
kolejne sprawy w L.A już nie myślała o tym, co ma robić. Wiodła
się tylko instynktem. Papiery były gotowe. Wiedziała, że
niepotrzebnie zrobiła tylko zamieszanie, ale tak było jej
wygodniej. Wróciła do domu pawia, ale nie sama. Wreszcie wszystko
było na swoim miejscu, ułożone, jak w najbardziej skomplikowanej
układance, gdy wszystkie kawałeczki pasują do siebie idealnie.
To
nie tak, że gdy Ruby pojawiła się w domu pawia, Laura nie
ucieszyła się z jej odwiedzin. Wręcz przeciwnie, ale jej gorzka
mina mówiła tylko tyle, że nie był to odpowiedni moment. Zbyt
szybko przeszłość zawitała do teraźniejszości, mając pozostać
na przyszłość.
Pojawienie
się Starling trochę ożywiło atmosferę. Kobieta swoim sposobem
bycia wprowadzała chaos, którego Anthony tak nie lubił, ale o
dziwo w jej wykonaniu mu nie przeszkadzał. Zamęt towarzyszył jej
każdemu krokowi. Codziennie rano na ganku ćwiczyła jogę i machała
wesoło do przechodniów, których wabiły dźwięki relaksacyjnej
muzyki, pobudzając tym jeszcze większe plotki. Potem robiła sobie
śniadanie ze zdrowych, wolnych od GMO i bezglutenowych produktów,
wykłócała się z ludźmi na targu o jakość ich warzyw i owoców.
Najczęściej biegała po całym domu i szukała swoich rzeczy. Raz
nawet próbowała przestawiać meble w salonie, aby dobra energia
mogła lepiej przepływać. Pokusiłaby się pewnie o przemeblowanie
kuchni, ale sprzęty kuchenne i blaty były zbyt ciężkie.
Dużo
się śmiała, znalazła wspólny język z Anthony'm. Potrafili
przesiedzieć długie godziny na lekko zbutwiałych schodkach
gankowych z tyłu domu i śmiać się wniebogłosy. Barrow musiał w
końcu gdzieś wylać swoje cierpnie, a przy Ruby przychodziło mu to
z niewyobrażalną łatwością. Upchał wszystko w tych paru
tygodniach z nią spędzonych, budując fundament przyjaźni. Wlał
smutki do butelki i wrzucił do oceanu.
Któregoś
upalnego dnia kobieta wpadła do domu jak burza. Była już tutaj
całe dwa miesiące, trochę zaznała się z okolicą. Powiedziała,
że na sprzedaż jest stary salon fryzjerski w prawie samym centrum.
Chciała go kupić – był to szalony pomysł, bardzo podobny do
Ruby. Obliczyła z Anthony'm swoje pieniądze, jakie miała,
zakładając, że sprzedałaby mieszkanie w L.A, stary samochód i
kilka innych rzeczy. Miała idealną sumę potrzebną do zakupu
lokalu. Wszystko postawiła na jedną kartę.
Niedługo
potem kupiła salon fryzjerski, przerobiła go na bar, bo lepiej
znała się na mieszaniu alkoholi niż na obcinaniu włosów.
Zamieszkała w dwupokojowym mieszkaniu na piętrze. Opuściła dom
pawia, a Anthony znów jakby przygasł, choć butelka zapewne
niesiona przez fale zawitała już do Japonii.
Osiemnasty
lipca 2006 roku.
–
Mike! – pisnęła, machając w jego kierunku ręką.
Piana
do mycia naczyń w swej białej formie wzleciała w powietrze.
Mężczyzna uskoczył przed tym atakiem, a chwilę później ze
śmiechem złapał ją i zwinnym ruchem wziął na ręce. Anna lekko
zaczęła uderzać męża pięściami w plecy, ale on tylko śmiał
się dalej, wynosząc ją z kuchni.
–
Skończ tak piszczeć – parsknął, kładąc ją na łóżko.
Pokręciła
szaleńczo głową i podjęła próbę ucieczki, ale jego silny
uścisk skutecznie ją unieruchomił. Opadła w końcu, zrezygnowana
i spojrzała na niego.
–
No dobrze, to co teraz zamierzasz zrobić?
–
Nie wiem, ty mi powiedz – uśmiechnął się zadziornie.
Zwolnił uścisk, a jedną ręką przesunął po jej ramieniu i
kawałku skóry odsłoniętej przez podwiniętą koszulkę,
zostawiając ślady z gęsiej skórki. Kiedy jego palce zaczęły
mocować się z guzikiem od jej spodni, wolną ręką przyciągnęła
go do siebie, całując delikatnie.
–
Upieczemy ciasteczka? – zaśmiała się, pogłębiając pocałunek.
–
Jesteś beznadziejna – odparł, zdejmując koszulkę.
~*~
Anna
miała talent literacki. Od najmłodszych lat zawsze coś skrobała,
nie rozstawała się z piórem i notatnikiem. W szkole podstawowej
zdobywała nagrody za swoje opowiadania, w college'u napisała
książkę dla dzieci. Stworzyła całą sagę, która, co prawda,
nie przyniosła jej światowego rozgłosu, ale stała na półkach w
dobrych księgarniach.
Gdy
skończyły jej się pomysły i postanowiła wyjść z ram świata
przedstawionego i stworzonego dla nastolatków, postanowiła napisać
coś jeszcze. Coś dojrzalszego, z wątkami psychologicznymi.
Siedziała
przed ekranem komputera i nanosiła ostatnie poprawki. Powinna była
zrobić to wcześniej, o wiele wcześniej. Ale zawsze było
ważniejsze „coś”.
Zdenerwowana
zatrzasnęła laptop i oparła zrezygnowana głowę na rękach.
–
Hej, spokojnie – cichy głos nad jej uchem rozszedł się, a ciepłe
ręce spoczęły na ramionach, masując je lekko. Kanapa się ugięła,
kiedy Michael usiadł obok niej, zmuszając, by położyła się na
jego kolanach – Dasz radę.
–
Ale tylko do jutra mam czas – jęknęła, zamykając oczy.
Mężczyzna schylił się i
pocałował ją w czoło.
–
Wiem, że do jutra. Nie martw się tak bardzo, rozłożysz ich na
łopatki.
–
Muszę to zrobić. Innego wyjścia chyba nie mam – wyszeptała
przerażona, zakrywając twarz dłońmi.
–
Skarbie, dasz radę. Najwyżej wtargnę szturmem do tej redakcji i
każę im to wydać. – zażartował Mike. – Joe mi pomoże.
Weźmiemy plastikowe miecze świetlne.
Anna
rozchyliła palce na twarzy i spojrzała na niego, a potem
powiedziała jak najbardziej bez cienia rozbawienia:
–
Ty masz jednak problemy z głową, Mike.
–
Raczej tak, w końcu nadal tu jestem.
Zaśmiała
się, czując jak spokój napełnia jej ciało.
Wszystko
było w porządku.
~*~
–
Jak udało ci się tego dokonać? Fort Minor to strzał w dziesiątkę
– zapytała kobieta z okrągłym, francuskim akcentem i oparła
głowę na ręce, aby móc lepiej przyjrzeć się mężczyźnie.
–
Wiesz... – zaczął moralizatorskim tonem, spoglądając na nią
zawadiacko spod rzęs. Chciał zrobić na niej wrażenie, jednakże
uzyskało to odwrotny efekt. Blondynka nie potrafiła powstrzymać
uśmiechu, który wpełzał na jej twarz. – To zależy od tego w
jakim kierunku płynie Ameryka, a co za tym idzie i cały świat. Raz
na fali jest rock, a następnie hip hop.
–
Więc co teraz planujesz?
–
Teraz chcę jedynie wrócić do domu, utulić syna do snu i ucałować
żonę – powiedział błyskotliwie, zadowolony z siebie.
–
Rzeczywiście jesteś aż tak bardzo szczęśliwy?
Euforia
spowodowana napojem wyskokowym ulotniła się nagle z Mike'a jak hel
z pękniętego balonika, który przed chwilą podrygiwał pod
sufitem. Wlepił wzrok w kieliszek wódki, obrócił go parę razy
palcami, po czym niemalże wypluł:
–
Nie, nie jestem.
Widok
zdołowanych mężczyzn zawsze porusza kobiety, a w szczególności
te samotne. Frances położyła swoją dłoń na ręce Shinody,
zasłaniając obrączkę, która odbijała złote refleksy. Był to
zwykły, współczujący gest.
W
tamtym momencie Mike kolejny raz poczuł się tak, jakby stał na
krawędzi przepaści. Sam prowadził się do destrukcji swoim
postępowaniem. Przestał rozmawiać z Anną. Mijali się w
korytarzach domu i pomieszczeniach, zimnych i pustych. Milczeli, choć
on wolałby, aby na niego krzyczała, aby miała jakikolwiek z nim
kontakt. Cisza była najgorszą formą kary. Tylko przy dziecku
stawali się czuli i dobroduszni. Dla utrzymania pozorów.
Brakowało
mu jej. Brakowało mu jej bliskości, uśmiechów, gestów, rozmów,
trwania w ciszy.
Tak
samo jak brakowało mu zespołu.
Linkin
Park od paru miesięcy było tylko fikcją, martwym tworem na
papierze i na sklepowych półkach w postaci dwóch wydanych płyt.
Spotkali się raz czy dwa razy. Nie wiedzieli co ze sobą zrobić.
Mike pokłócił się z chłopakami. Jedynie Delson próbował go
uspokoić. I został z nim gdy szklanka pękła mu w ręce i miał
całą poharataną dłoń. Brad był dobry. Brad potrafił wszystkich
pocieszyć.
Czasami,
kiedy jego wrodzona wrażliwość na świat dawała o sobie znać, i
przychodził ten czas, gdy trzeba się nad sobą po użalać,
siadywał w swoim studio. Wtapiał się w swój wysłużony, skórzany
fotel, nalewał szklankę whisky i mając w głowie pełno planów na
przyszłość, które nagle jaśniały, zamiast wychodzić w ich
światło, cofał się w mrok przeszłości.
Pamiętał
ten czas, kiedy wszystko było możliwe. Fizycznie nie był jeszcze
stary – miał zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, ale on
psychicznie czuł się znużony. Siedząc tak, jego myśli czasami
galopowały w kierunku Laury – a raczej pewnej dziewczyny, której
imienia nie pamiętał. Ich znajomość była jak przeszłość –
trzeba było się od niej odciąć, by móc iść dalej. Myślał też
o zapale, jaki miał zaczynając swoją przygodę z muzyką. I pytał
sam siebie gdzie to się wszystko podziało, gdzie się zgubiło i
czy kiedykolwiek dałoby się to odnaleźć.
Czy
zdołałby odnaleźć siebie.
Zostało
mu jeszcze malarstwo – przyznawał szczerze, że zaniedbał
ostatnimi czasy tę pasję. Pędzel był posłuszny, a płótno
znosiło każdy okaz kreatywności. Powracał do nich. Powracał, gdy
było mu źle.
Frances
poprawiła włosy, strzepała ze swych złocistych kosmyków
wszystkie zazdrosne spojrzenia. W tamtym momencie Mike zdał sobie
sprawę, że rozmawia z najładniejszą dziewczyną w lokalu, a ona
śmieje się z jego żartów. Inni mężczyźni zazdrościli mu tego.
Połechtało to jego dumę.
–
Och, Michel, nie martw się.
Michael
oderwał wzrok od kieliszka wódki, uśmiechnął się połowicznie i
spojrzał na dziewczynę. Był to o wiele lepszy widok.
Tusz
od rzęs skruszył się i opadł pod oczami dziewczyny, blado różowa
szminka rozmazała się, a sztucznie wywołane rumieńce straciły
swą barwę. Mike nie wiedział skąd się tu wzięła, dlaczego w
ogóle zaczął z nią rozmawiać. Zawsze przyciągał ludzi z
pogmatwanym życiem. Nieszczęście na swój pokręcony sposób go
wabiło.
Przyglądał
jej się przez chwilę, a potem zrobił to, na co miał ochotę już
wcześniej.
Pocałował
ją.
Jej
usta smakowały znajomo, przywodziły Mike'owi coś na myśl, ale co
to mogło być, nie wiedział sam. Jej ręka przesunęła się po
jego ramieniu, karu, ku włosom, by ostatecznie tam je zatopić.
Frances była zaskoczona i zachwycona; nawet nie zdawała sobie
sprawy jak doświadczony mężczyzna potrafi świetnie całować.
Ktoś
krzyknął, ktoś inny zaklął, szklanka przewróciła się, a napój
rozlał i ściekał po stoliku cienką stróżką. Pewna dziewczyna
poprosiła o zmianę stacji radiowej. Z głośników w lokalu
wysączyła się cicho znana piosenka. Whitney Houston była
świadkiem tych wszystkich wydarzeń. Ale tylko spokojnie śpiewała,
że nie ma już niczego.
Mike
usłyszał tę piosenkę. Wdarła się do jego umysłu i postanowiła
postawić mur pomiędzy nim a Frances. Odsunął się od dziewczyny i
przez chwilę zaczął się zastanawiać co on w ogóle robi. Co robi
w tym miejscu o tak późnej porze. Dlaczego nie jest jeszcze w domu.
Dlaczego nie usypia dziecka. Dlaczego...
Zabłądził
oczami po jej twarzy, omiótł te złociste włosy, zabrał
zmartwienie spod jej oczu. Ale pozostawił zadrę. Odgarnął jej
irytujący kosmyk za ucho; nie w geście czułości, a niepojętego
zadośćuczynienia.
Przeprosił
ją i wstał od baru.
Musiał
ratować to, co było dla niego najważniejsze.
Frances
to rozumiała.
~*~
Klucz
w zamku został przekręcony.
Zamek
cicho kliknął.
Mike
wstrzymał powietrze.
W
tamtym momencie zachował się jak nastolatek, który wraca do domu w
środku nocy, zdecydowanie później po wyznaczonej godzinie. Ten
dźwięk wydał mu się za głośny. Skrzywił się. Otworzył drzwi
wejściowe. Powitała go ciemność ziejąca z głębi domu.
Ponownie
nacisnął klamkę i popchnął drzwi. Światło oświetlające
schody właśnie zapaliło się, bądź świeciło się już od
dłuższego czasu. Bo właśnie wtedy zwykła czynność zamykania
drzwi wydała się Shinodzie najdłuższa na świecie. Jego ręka
sunęła w powietrzu jak ociężała. Był zmęczony, to na pewno. I
wypruty ze wszystkich sił witalnych.
Odwrócił
się i podreptał w kierunku światła. Zmrużył oczy
nieprzyzwyczajone do jasności przepełniającej pomieszczenie. Przy
stole w kuchni siedziała Anna, dopijała właśnie wodę ze
szklanki.
–
Już wróciłeś? – zauważyła bardziej niż zapytała. Miała na
sobie bordowy szlafrok.
–
T-tak – wydukał zbity z tropu.
–
Gdzie byłeś?
–
W studiu – skłamał, czując jak to kłamstwo ledwo co przecisnęło
się przez krtań.
Kobieta
wstała od stołu. Zmarszczyła nieznacznie brwi.
–
Jak tak mówisz to zapewne tak było – spojrzała na niego badawczo
i przenikliwie. Czuła, że to był odpowiednim moment na to, by
wreszcie coś powiedział, wyjawił, wyżalił.
Mike
poczuł na plecach kryształki zimnego potu. Czas ponownie zatrzymał
się tego wieczoru, zostawiając go samego sobie z zimnym i
wwiercającym się spojrzeniem Anny, Jego organizm mówił więcej
niż słowa.
–
To w sumie dobrze, że tak zawzięcie pracujecie – podjęła po
chwili. Złagodziła wyraz twarzy. – Może uda się wam coś
stworzyć.
–
Każda wymówka jest lepsza od żadnej, prawda?*
Anna
siedziała tyłem do drzwi, lecz wiedziała, że Michael wszedł do
pomieszczenia. Czuła jego obecność, tak charakterystyczną, której
brakowało jej w tym domu niemalże od roku.
Mike
nie powiedział nic. Nie miał przygotowanej wymówki, kolejnego
kłamstwa. Oparł się o framugę drzwi zrezygnowany. Był świadomy,
że w tym momencie jego małżeństwo mogło się rozpaść i stać
fikcją.
–
Pamiętasz, jak walczyliśmy o n a s? – zapytała z wyraźną
goryczą w głosie. – Pamiętasz, jak to w ogóle się zaczęło?
Jak
mógł zapomnieć. Przecież jej obraz nadal miał przed oczami.
Wtedy, na parapetówce u Phoenixa.
Była
taka piękna.
–
Pamiętasz ile czasu poświęciliśmy, by ukształtować to co nas
połączyło? Ile wyrzeczeń nas to kosztowało?
Wyrzeczenia.
Mike ciągle słyszał to słowo. Szczególnie stało się ono
ulubionym wyrazem Chestera, który powtarzał mu to jak mantrę.
Skrzywił się.
–
A ty chcesz to zepsuć...
Shinoda
nie zwracał na to większej uwagi, ale gdy kobieta mówiła, jej
głos powoli stawał się szeptem.
Po
chwili wstała od stołu. Spojrzała na niego smutnymi oczami, z
wyrzutem, który powinien zrozumieć. Michael miał wielką ochotę
wziąć ją w ramiona i przeprosić, obiecać poprawę. Ale nie
umiał, być może dlatego, że wewnątrz siebie, podświadomie czuł,
że już nie potrafił się przywołać do porządku.
–
Decyduj Mike. Masz szansę, jeszcze jedną szansę. Bo cholera, wciąż
cię kocham, a czuję, że już nie powinnam. – Wbiła wzrok w
podłogę, próbując z kalejdoskopu myśli pozbierać coś
sensownego, coś co byłoby kompletne. Po chwili podniosła głowę.
Jej spojrzenie zmieniło się; stało się ostrzejsze, oczy jeszcze
bardziej jej pociemniały. – I tak wiem, że nie byłeś dzisiaj w
studio.
Wyszła,
jak najprędzej, by nie spostrzegł, by nie zobaczył jak bardzo drży
jej dolna warga. Gdyby to zauważył, wiedziałby, że wygrał.
Gęsta
atmosfera, w którą dałoby się włożyć nóż, otuliła szczelnie
Michaela jak ciemny koc. Zakrywała, nie zostawiając miejsca dla
powietrza. W przypływie złości uderzył pięścią w ścianę.
Był
taki bezmyślny.
*A
bad excuse is better than none.
(przysłowie amerykańskie)
Betowała:
Mercedes Skyfallgirl
Blogger stwierdził, że nie doda mojego komentarzu, więc... naprawdę nie chcę mi się pisać go od nowa, a zatem:
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba rozdział i zobaczyłam gdzieś jedną literówkę, ale nie wiem aktualnie gdzie ona się znajduje. Czekam na więcej i czekolad!
Wiesz, co jest okropne? Pisanie komentarza parę dni po przeczytaniu tekstu. Nie pamiętam 80% rzeczy, o których chciałam tu wspomnieć. Zacznę może od ogólnego wrażenia: nie mam pojęcia co się dzieje i skończyłam lekturę z wyrazem "yngh" na twarzy. No nie porwało mnie tym razem :<<<< Jestem zła. Wiem, że to wina takiego "dopowiadającego" charakteru no ale no :<<<
OdpowiedzUsuńCzekaj, czekaj. Muszę jeszcze upewnić się, że ogarnęłam. Laura jedzie do LA załatwiać rzeczy i wraca z siostrą? Bo Mike'a to raczej ciężko byłoby jej wyciągnąć będąc na tym etapie spierdolenia emocjonalnego (sorry, Laura, nienawidzę cię), a Emily miała tu podobno odegrać jakąś większą rolę. Jak znam życie to zaraz Shinoda się do niej zaślini. am i right? Mam w sumie nadzieję, że nie. Już lepiej byłoby mu z tą klepaczką dłoni, Frances. Całkiem miła kobieta. Przyjemna alternatywa dla Anny, której także nie cierpię. Mimo wszystko smutno mi się zrobiło, gdy czytałam końcówkę.
NO I ZAPOMNIAŁABYM. Anthony, słońce. Nie Ruby. Nie Ruby. N i e. Plox staph my darlin'. Wbiłabym sobie paznokcie w twarz, gdyby to była ta zjebuska Laura, no ale zasługujesz na kogoś lepszego niż piźdźnięta hippiska. I jeśli to koniec epizodów z pawiowego domku to jestem smutna. Bo bardzo mi się to wszystko fajnie czytało. Mam nadzieję, że Anthony jeszcze z kimś tam poświruje (choć jako singiel jest 330301831832% fajniejszy).
Ten komentarz jest wyjątkowo nieskładny i nieuporządkowany i zły i fu. Kilka zdań temu chciałam wszystko usunąć, lecz stwierdziłam, że ten słowotok jest wiarygodniejszy i bardziej cię zadowoli.
Jezuniu drogi. Co ja jeszcze chciałam? Brad mnie wkurzył, o. Ogólnie ta jego rodzinka. Nienawidzę dzieci w książkach/filmach/jakiejkolwiek dziedzinie sztuki. Są do bólu "kjut" i takie och och wrażliwe, nieśmiałe, zadarte noski, loczki, aniołeczki, jezuzuzuhwbwudbwudabufif. nienawidzę. nienawidzę. jak pięknie jest móc to wreszcie powiedzieć. jak już jestem przy nienawiści do dzieci, to może przy okazji powiem, że n i e c i e r p i ę małego księcia; wkurza mnie, przedstawia dzieci jako cudne istotki i dorosłych jako pieprzone kalkulatorki do pieniędzy. aindi3fniuwfnaiuenvir.
Uch. To tak przy okazji tych kwietnych córek Brada. I lepkich łapek w czekoladzie. Fufufufu. Dzieci, idzźcie sobie z książek. Jesteście fajne itepe, no ale idźcie. Z drugiej strony postawa Laury co do nich jest debilnie głupia: "... nie lubiła dzieci, ale pomimo tego zawsze chciała mieć całą gromadkę w swoim domu..." XD. Lauro, dowiodłaś swej inteligencji. Zgnoiłam cię w swym umyśle totalnie.
O, o, o. Beto Emily Jones, weźże się ogarnij. Znów nie jesteś betą, a jak się tytułuje betą, to się nią raczej być powinno.
Dobra. Czas na mnie. Sorki wielkie za totalnie nieogarnięcie i pewnie masę powtórzeń i błędów no ale no korzystałam z wolnego czasu, bo inaczej w ogóle bym zapomniała o komentarzu. Trzymaj się. Weny i fajnych rzeczy. Zajączka, kurczaczków, zmartwychwstałego Jezusa. Wielkanoc w końcu, nie?
/BardzoZapracowanaIPoważnaIWOgóleZajętaDorosłymiRzeczamiTwojaUlubionaBennoda
Hej.
UsuńMogę gadać nieskładnie, bo jestem zajarana koncertem KOL. Wiesz, że będą 8 września w Krakowie? Będę tam xD.
Ale do rzeczy.
Też nie lubię Lory. Jest taką nędzną kreaturą,ale taka jest. To moje pierwsze opko, proszę się nie czepiać xD. Lura nie wraca z siostrą. Wraca z kimś ważniejszy, za co kiedyś utniesz mi głowę. Ale już jak powiedziałam "A", powiem "B". Serio, powiedziałam, że Em będzie miała ważną rolę? Szczerze nie pamiętam, może i tak było. Em będzie z jednym z LP, ale nie z Mike'm. Jemu pisane jest co innego. I taka małolata Frances. xD I powiem prywatnie, że ja uwielbiam Ann. naprawdę. Wiem, że opko to co innego i w ogóle, i że tutaj wszyscy są jakby "moi", ale ja ją lubię.
Chyba co do Antosia, to cię mega rozczaruję. Aż mi samej powoli smutno, ale coś się jeszcze musi stać. W każdym razie, w następnych rozdziałach, które mam prawie obcykane, wszystko jest na swoim miejscu i się wyjaśni. Tak myślę. Chyba, że coś mi się przewidzi i napiszę coś na opak.
Lubię słowotoki. Naprawdę. Są take tru.
A ja uważam, że jak panowie mają tyle a tyle lat, to dzieciaki powinny się pojawić. I dzieci ożywiają akcję. Fabułę. Cokolwiek. Jak się to potrafi napisać. Mam nadzieję, że tym razem nie przerysowałam. Ale jak tak, to pisz co jest nie tak.
A jeżeli chodzi o moją Betę, powiem, że jestem zadowolona. Tak naprawdę. Może popełnia błędy, ale jest człowiekiem.
Dziękuję za komentarz.
Tak, zdecydowanie mój blogaskowy Bóg, Bennoda.
psssst, ruszyłam dupę i coś dodałam: http://my-own-paranoia.blogspot.com/2016/03/24intoxicated-with-madness-im-in-love.html
UsuńCześć :)
OdpowiedzUsuńPlanuję reaktywować dział ocen Katalogu Euforia. Czy wciąż jesteś zainteresowana oceną? Jeśli tak, wolałabyś standardową, czy niestandardową? Na razie jestem jedyną oceniającą, więc najprawdopodobniej czas oczekiwania na ocenę mocno się wydłuży.
Pozdrawiam,
Nother
Uwaga, oto trzecie podejście do napisania jednego i tego samego komentarza.
OdpowiedzUsuńAż sama za siebie potrzymam sobie kciuki aby się nie usunął...
Czcionka! Są większe odstępy i czyta się o wielewielewiele lepiej. Naprawdę, zauważyłam od razu i chwała Ci za to.
"Rozeszły się w zgodzie tylko dlatego, że Laura kłamała" - to wyjaśnia, dlaczego nigdy nie umiem pogodzić się z moją mamą. Bo nie umiem kłamać.
Podoba mi się roztrzepany Bradziu na początku. Aż go sobie tak wyobraziłam i to mega słodkie. Serio... Tylko odjęłabym jajecznicę, bo nienawidzę tego jedzenia. xD
Relaksacyjna muzyka. Przypomniała mi się moja ciocia, co gdy moja mama puściła jej dobrego rocka skwasiła się na to i stwierdziła do niej "wiesz co, chyba włączę ci muzykę relaksacyjną".
Anna i nagrody za opowiadania... Hm, zazdroszczę. Moja szkoła zawsze mnie odsuwała na bok, nikt nie doceniał tego, co piszę, nikt nie pochwalił. Aż mnie rozwalało jak panie godzinami gadały jak pięknie pisze koleżanka, która nie pasjonuje się tym tak jak ja.
Jeny, nie nadaję się teraz do pisania komentarza. Za bardzo się użalam, przepraszam, nie umiem inaczej a obiecałam komentarz.
O jeny, ten fragment gdy ona pisze a on ją pociesza. Jeny, to cudowne, tak pięknie Ci wyszło. Tak bardzo chciałabym umieć tak pisać, nawet próbowałam stworzyć taką atmosferę w opowiadaniach czasem, ale nie umiem. A u Ciebie to jest takie naturalne. Piękne.
Podoba mi się metafora z pękniętym balonikiem. Uwielbiam tutaj takie fragmenty. Są takie naturalne ale piękne.
Nie podoba mi się fragment o kłótni Linkinów. Moje życie straciłoby sens.
Bradziu jest dobry i potrafi wszystkich pocieszyć. Tak. Na WOK też.
Ja nic nie spoilerowałam!
Ten pocałunek to takie pranie mózgu. Brainwashed, jak ostatnia płyta While She Sleeps.
"Gęsta atmosfera, w którą dałoby się włożyć nóż, otuliła szczelnie Michaela jak ciemny koc" - DAJCIE MI TAKI TALENT. TO JEST IDEALNE, PIĘKNE I IDĘ WPISAĆ DO KSIĘGI Z CYTATAMI.
Życzę dużo weny i pozdrawiam. ^^