Rozdział
jedenasty
Na moim
niebie gwiazdy już dawno nie świecą
Dziewiąty lipca
2005 roku.
Kiedy
Brad wyciągnął Michaela na piwo do baru, musiał dowiedzieć się
paru rzeczy. Nie robił tego tak po prostu – chciał mu pomóc, jak
zawsze zresztą, wziąć ster nad jego życiem, lecz Shinoda był
zbyt dumny, by przyznać przed przyjacielem i samym sobą, że na
jego nowo oszlifowanym, szklanym małżeństwie powstawały rysy.
Powoli, pomału, dzień za dniem, każde źle wypowiedziane słowo
prowadziło do kłótni. Okazało się, że mieszkanie pod jednym
dachem i zajmowanie się dzieckiem było trudnym i wymagającym
cierpliwości zajęciem. Inaczej wyobrażał sobie ich wspólne
życie, trzy lata wstecz, gdy razem z Anną leżał na kanapie w jej
mieszkaniu i rozmyślał.
Nie
powiedział Bradowi nic, nie chciał mu się zwierzać. Dopił piwo z
kufla, uścisnął przyjacielowi dłoń, nawet wysilając się na
uśmiech i wyszedł z knajpy. Wiedział, że rozmowa byłaby
najlepszym rozwiązaniem, ale nie miał na to siły. Nie myślał w
tamtym momencie o niczym istotnym. Po prostu pragnął jak
najszybciej znaleźć się w swoim domu, miejscu, które miało być
dla niego azylem i położyć spać, bowiem to sen był największą
ucieczką ludzi przed problemami.
~*~
Mieliśmy
całą wiosnę. Lato przeszło niezauważenie między jednym, a
drugim bąbelkiem coca coli a szampana. Powoli zmieniało się w
jesień, która chciała się spóźnić tego roku. Zima jednak była
zbyt brutalna dla nas obojga.
Pamiętam,
kiedy pierwszy raz wspięliśmy się na dach najwyższego budynku w
okolicy. Wchodziliśmy po zardzewiałych, mokrych i zimnych
szczeblach. Wiatr, nadciągający zza oceanu, niemiło przeszywał
nasze ciała pod ubraniami. Miałaś na sobie tę cholerną, czerwoną
sukienkę, której tak nie lubiłem. Bo byłaś w niej wtedy z nim,
zanim dałem mu w twarz. Ten okropny wiatr przywiał za sobą deszcz,
tak przynajmniej wtedy sądziłem. Kropelki wody spływały po twoim
karku. Tak, chciałem cię wtedy pocałować, najbardziej na świecie.
Jeszcze bardziej niż wtedy, gdy w końcu to zrobiłem.
Usiadłaś
na murku i zaczęłaś sypać z rękawa strasznymi i ciężkimi do
rozgryzienia frazesami. Mówiłaś o szkole. O życiu. O istnieniu. O
przemijaniu. A ja cię tylko słuchałem. To było zbyt trudne.
Chciałaś się wygadać, a ja byłem posłuszny. Słuchaliśmy
muzyki z twojego walkmana. Po angielsku, francusku, a czasami i
rosyjsku. Nic z tego nie rozumiałem.
W
pierwszej wiośnie postanowiono przebudować nasz dach. Zechciano
postawić na nim parę pięter. Stanąłem wtedy na rusztowaniu i
czułem w sobie adrenalinę, tą samą, która pobudza wszystkie
nastolatki do działania. Teraz, po latach, kiedy o tym myślę, aż
mnie coś ściska w dołku. Nie zrobiłbym tego drugi raz. Widocznie
młodość rządzi się swoimi prawami.
Rozpostarłem
ramiona, czułem się jak pan świata, całego Los Angeles.
Przeszedłem na sam skraj lichej deski, nie mając pod nią niczego.
Pode mną samochody pędziły po jezdni. Cieszyłem się i o dziwo,
nie bałem. Ty za to krzyczałaś. Kazałaś mi stamtąd zejść.
Martwiłaś się, żebym się nie poślizgnął i nie spadł, teraz
to wiem.
Często
krzyczałaś, byłaś zbyt impulsywna. Dopiero potem, gdy dorosłaś,
spuściłaś z tonu. Podnosiłaś głos nawet bez potrzeby, w
zatłoczonym metrze. Śmiałaś się. Mówiłaś za wiele, ale nie
płakałaś. Nie robiłaś tego w mojej obecności.
W lato,
gdy siedzieliśmy wspólnie na naszym murku, zauważyłaś, że
gwiazdy są bliższe z tego miejsca. Potem ja pokazywałem ci różne
konstelacje. Łączyłem jasne punkciki w kompletną całość.
Najbardziej lubiłaś gwiazdozbiór Perseusza. Od tamtej pory na moim
niebie one już nie świeciły.
Na jesieni
wyciągnęłaś mnie na nasz dach. Trzęsłaś się. Krzyczałaś.
Ale nie płakałaś. Usiadłaś na murku i podkuliłaś nogi. Ten
cholerny wiatr targał twoimi włosami, zarzucał nimi na twą twarz.
Chciałem je odgarnąć, ale uznałem, że to zbyt osobisty gest. Nie
znaliśmy się wtedy jeszcze zbyt dobrze.
Zaczęłaś
mówić o nim, jednak szybko zmieniłaś temat. To co powiedziałaś,
utknęło we mnie zbyt głęboko, że nawet teraz pamiętam każde
twe słowo:
–
Słuchaj. –Wzrok miałaś cięgle wlepiony w swoje dłonie, a gdy
go w końcu przeniosłaś na mnie, coś mnie zabolało. Zawahałaś
się, a potem zechciałaś kontynuować. – Nie muszę ci mówić,
że życie jest niesprawiedliwe, prawda? Nie uważa na nic,
bezwzględnie pozbawia cię powietrza. Tak samo jak ty chcę, aby w
końcu ktoś powiedział mi, że wszystko jest okay.– Twój głos
obijał się echem od zimnych budynków, z każdym słowem bardziej
przesiąknięty goryczą i złością. – Głęboko w sobie, w swoim
sercu, wszyscy się boimy. – przerwałaś na chwilę, a ja czekałem
w napięciu, co chcesz powiedzieć. Spojrzałaś na metropolię
naszego miasta, ten okropny wiatr nadal rozdmuchiwał ci włosy.
Odwróciłaś szybko głowę i wbiłaś we mnie wzrok. Nigdy później
tak na mnie nie spojrzałaś. Twoje oczy błyszczały, jak gwiazdy,
których przecież ja tak dawno nie widziałem. – Jesteśmy
niedoceniani i przytłoczeni. Walczymy zbyt mocno, by ukryć strach,
co powoli przeraża nas samych. Tak, nas samych. Dobrze wiesz, o czym
mówię, zresztą, zawsze wiedziałeś... Ale o wiele inaczej to
brzmi w ustach tchórzliwego dzieciaka. – Skończyłaś szeptem.
Przelało się przez ciebie w tamtym momencie zbyt wiele emocji,
których ja nie potrafiłem udźwignąć.
A zima?
Zima przeszła szybciej, niż się nam wdawało.
Pamiętasz,
że wszystko, co wtedy robiłem było tylko martwieniem się i
zaborczym trzymaniem kontroli nad moim życiem? W tym wszystkim,
nagle pojawiłaś się ty. Trafiłaś na naprawdę zły czas.
Parę lat
później odseparowałem się od przeszłości. Uciekłem, zanim
zorientowałaś się, że tu byłem. Sposób, w jaki odszedłem nie
był sprawiedliwy. Nie, nie jestem bohaterem.
Kiedy
miałem szesnaście lat wplątałem się w złe towarzystwo.
Nauczyłem się tam jednej rzeczy: najlepszą obroną jest atak, bo
kiedy ty wyskakujesz z pazurami, aż tak nie boli. Oczywiście,
wyrzuty sumienia mogą przypełznąć w każdej chwili. Ale w moim
przypadku pojawiały się one bardzo późno, bądź wcale. Wiem, że
próbując chronić siebie, atakowałem ciebie. Robiłem to samo
jeszcze parę lat później, raniąc tym moją żonę.
~*~
Była to
kolejna kłótnia w tym miesiącu.
Kolejny
raz on krzyczał, a ona płakała.
Znowu, ten
sam powtarzający się schemat.
Zatrzasnął
drzwi do swojej samotni i oparł się o nie ciężko dysząc. Miał
ochotę coś roztrzaskać, by dać upust swoim emocjom.
Dupek.
Dlaczego
pozwolił sobie na skierowanie tak wielu przykrych słów do osoby,
którą kochał? Upajał się jej skonsternowaniem. Lubił patrzeć
na wyraz jej twarzy. Bawił go sposób, w jaki łapała łapczywie
powietrze w przypływie furii i wyrzucała z siebie słowa niczym
karabin maszynowy. Ręce wplatała we włosy, patrzyła na niego z
nienawiścią, czasami z obrzydzeniem. Rzucała talerzami,
przestawiała rzeczy z miejsca na miejsce, by w końcu wybuchnąć
płaczem.
Nie
poznaję Pana, Panie Shinoda.
Michael
usiadł przy biurku, który był cały zaśmiecony przez zgniecione w
kulki kartki i połamane ołówki. Próbował gdzieś utkwić wzrok,
ale myśli uciekały mu gdziekolwiek indziej. Kolejny raz analizował
oraz przetwarzał zdarzenie sprzed paru chwil.
Jeden
papieros wypalony z nerwów. Chwilowe ukojenie dla zmachanej duszy.
Otis znów
płakał. Wyczuwał nerwową atmosferę panującą w domu. Anna za
ścianą próbowała go uspokoić, lecz on krzyczał. Chciał do
taty.
Michael
uspokoił się. Poczuł się odprężony. Nie poszedł do dziecka.
Jego żona usypiała Otisa kołysanką.
Rozsiadł
się wygodniej w fotelu, nogi położył na blacie. Nieobecny
wcześniej wzrok wlepiony w półkę z książkami, wyostrzył się.
Shinoda wyciągnął rękę, trochę przekręcił się z fotela i
wziął książkę w butelkowozielonej okładce, której lata
użytkowania boleśnie odbiły się na jej stanie. Złotymi literami
wygrawerowano tytuł. Odchylił okładkę, przejechał palcami po
zagięciach. Odczytał dedykację zapisaną drobnym pismem Laury
Jones:
Dla
młodości, co spierzchła skrycie.
Dla
przyjaźni, co kole.
I dla
Michaela Shinody.
Los
Angeles, 11. 02. 2001.
Czasami
przychodziły dni pełne zwątpienia. Ogarniała go złość,
rozgoryczenie, a nawet pycha pełna gorzkiego posmaku. Czuł, że
cały świat mu złorzeczy. Wtedy siadał w swoim wysłużonym fotelu
i czytał „Makbeta” Wiliama Szekspira. Utożsamiał się w jakiś
sposób z głównym, tytułowym bohaterem, brał na siebie jego
zwątpienie. Zatapiał się w jego wewnętrznych sporach, bo przecież
był taki sam – pełen sprzeczności. I choć książka w swojej
budowie i treści była daleka od stylu pisania starożytnych
dramaturgów, czytając ją, czuł istny katharsis.
Przewertował
książkę. W tym momencie wprost na jego nogi zza okładki,
wyleciała stara fotografia przedstawiająca pewną dziewczynę.
Wziął zdjęcie do ręki. Gorący pot oblał jego ciało, wzdrygnął
się mimowolnie.
Szedł za
nią z tyłu i obserwował jak wesoło, skacząc oraz tańcząc
podśpiewywała pod nosem piosenkę Led Zeppelin. Wydawała się być
wolna od trosk i zmartwień, lekka jak jej biała sukienka,
powiewająca za każdym ruchem.
Chłopak
uśmiechał się pod nosem, wyczekując momentu, w którym dziewczyna
przewróci się i wybije sobie zęby przez niezasznurowane buty.
Odwróciła
się w jego stronę i potrząsając włosami udała, że wykonuje
skomplikowaną solówkę gitarową.
Wyciągnął
aparat i postanowił uwiecznić tę chwilę.
Pstryk i
wszystko na sekundę zamarło
Pstryk i
to już tylko wspomnienie.
Czy
pamiętasz ją jeszcze?, przeszło mu przez myśl.
– Jak
mógłbym zapomnieć? – odpowiedział cicho.
Zdjęcia
są jak bilety, dzięki którym możemy wsiąść w pociąg i
wyruszyć w podróż. Na końcowej stacji zawsze czekają na nas ze
łzami w oczach momenty, które na zawsze zniknęły.
Z wielką
dokładnością studiował fotografię. Przypomniał sobie, że gdy
zobaczył ją pierwszy raz, przeszedł przez jego ciało prąd. Miała
coś w sobie. Była prawie dorosła, a nadal pachniała gumą
balonową. Dotarło to do niego, że gdy widział ją ostatni raz,
coś utraciła. Jakaś jej część uciekła niespostrzeżenie,
prześlizgnęła się jak piasek przez palce, zbyt krucha, by można
było zatrzymać ją w całości. Być może było to spowodowane
tym, że gdy dorastamy tracimy swoją niewinność.
Westchnął,
poprawił się w fotelu. Otis już nie płakał, choć Anna nadal
śpiewała przyciszonym głosem kołysankę. Mike musiał odpocząć,
złapać tchu. Zrobić sobie wakacje od rodziny i od pracy, by
później móc ratować strzępy swojego małżeństwa.
Niedługo
potem Mike'owi zaświecił w głowie plan. Chciał wydać kolejną
pytę, ale nie z Linkin Park. Postawił na swój osobisty projekt.
Zaprosił do współpracy innych artystów. Takim sposobem poswatało
Fort Minor; od tamtego czasu wszystkie teksty, jakie wymyślał, szły
na ten krążek. Jego małżeństwo, choć tego nie chciał, zeszło
na drugi, boczny plan.
~*~
Brad
złapał mocno Roberta za ramię i wyprowadził z pomieszczenia,
które było zatłoczone. Muzyka bębniła z głośników, wielu
ludzi się bawiło. Było wesoło.
– Co ty
wyprawiasz? – warknął Bourdon.
– Co to
za blondynka, z którą przyszedłeś? – odpowiedział pytaniem i
puścił kolegę.
Absurdalność
zachowania Delsona rozbawiła szatyna. Parskną śmiechem.
– A co?
Dobra dupa, nie?
– Nie
waż się nawet z nią umawiać – powiedział twardo.
–
Baranku, błagam cię, wyluzuj.
– Nie
widzisz jak się zachowuje?
Rob
wyjrzał zza ramienia kolegi. Marilyn Jean Markley kleiła się do
wszystkiego, co napotkała na drodze, już wyraźnie wstawiona, choć
impreza trwała zaledwie od godziny. Zarzuciła chude ręce na
ramiona Shinody, chociaż poznała go parę chwil temu. Mike nie
objął jej, stał niewzruszony. Próbował grzecznie ją od siebie
odsunąć, a nawet spojrzał na nią z jedną brwią podniesioną do
góry. Ten wzrok zawsze przywoływał do porządku Emily, siostrę
Laury, lecz w przypadku Marilyn nie poskutkował.
–
Widzisz? – zapytał Brad. – Będziesz miał przez nią kłopoty.
Choć od
tamtego wydarzenia minęło całe pięć lat, Markley wcale się nie
zmieniła. Robert mógł teraz pogratulować umiejętności
spirytystycznych Delsonowi, bo niewątpliwie przepowiedział
przyszłość. Jednak nie przewidział jednego aspektu.
Gdy
kariera Marilyn nabierała rozpędu, jej kaprysy były uzasadnione.
Nowa, świeża twarz, zniewalający uśmiech. Potrafiła wyeliminować
swoje rywalki udawaną słodyczą, a gdy to nie pomagało, wrodzoną
wrednością. Dostawała najlepsze role w filach i spektaklach,
występowała w serialach telewizyjnych. Jej wizerunki zdobiły
opakowania kremów i tuszy do rzęs. Jednak wszystko co dobre, kiedyś
się kończy. Ludzie, którzy jej sprzyjali, odwrócili się od niej,
a bez nich była nikim. Zaczęła częściej imprezować i brać
ciężkie narkotyki. Zła reputacja, której już nie udałoby się
jej naprawić osiadła na niej jak skrzek na oczku wodnym.
Reżyserowie nie zabijali się już o jej talent aktorski, który
niewątpliwie miała. Projektanci mody nie potrzebowali już nowej
modelki, a producenci kosmetyków znaleźli inną „twarz”.
Cała
kariera legła w gruzach, choć jeszcze tak naprawdę do końca się
nie rozkręciła. Tego właśnie nie przewidział Delson.
Ostatnią
deską ratunku było dla niej wybicie się u boku chłopaka, jednak
szybko zorientowała się, że jego zespół miał inne priorytety
niż zabieganie o miejsca na okładkach tabloidów. Obwiniała o to
Roberta. Nie chciała z nim już być, lecz nie odeszła, bo
przyciągała ich niewyobrażalna siła. Nie mogliby żyć bez
siebie.
Bourdona
jednak najbardziej w tym wszystkim rozeźlał fakt znajomości
Markley z Chesterem. Zauważał, że ostatnio dogadywali się coraz
lepiej. Powoli łapała z nim wspólny język. Czasami wpadała do
studia, gdy próbowali coś stworzyć, pozornie przenosząc im
wszystkim chińszczyznę, by umilić im czas pracy. Tak naprawdę
przychodziła do Chestera, by pogadać z nim chwilę, czasami nawet
pograć dla zabawy na gitarze, albo pokrzyczeć do mikrofonu. Robert
dobrze o tym wiedział.
Bourdon
właśnie obserwował jak Markley czesze swoje długie, jeszcze
wilgotne włosy. Z łazienki buchało parą i słodkimi zapachami
szamponu i olejków. Gdy skończyła tę czynność, zaczęła
wklepywać krem w skórę. Rob chciał podejść do niej, objąć ją
w talii i przytulić. Ucałować jej ciepłą, pachnącą skórę na
policzku i szyi. Zsunąć ramiączko od koszuli nocnej. Ale ostatnimi
czasy nie potrafił. Coś go hamowało.
23 sierpnia 2004
roku.
Kiedy w
piątek Ruby zadzwoniła do Laury, Jones wiedziała, że coś jest
nie w porządku. Głos jej drżał, mówiła coś o porzuceniu
studiów na półmetku i o tym, że nigdy nie miała szczęścia do
mężczyzn, bo wszyscy widzieli w niej tylko ładną buzię, a nie
dostrzegali jej inteligencji i nawet nie pokusili się o ukrywanie
faktu, że przyprawiali ją o rogi. Oczywiście mówiła tylko o
jednym mężczyźnie, którego zaraz zmieni na innego, jak sezonową
i spraną sukienkę. Popłacze za nim chwilę, a potem znajdzie
innego idiotę, na którego koszt będzie jadła obiady i kolacje.
Potem, gdy się już trochę uspokoiła, stwierdziła, że wielkie
aglomeracje ją przytłaczają, że musi odpocząć, przemyśleć
wszystko, co najwyżej wyjechać na weekend. A potem tylko na dzień,
na parę godzin. Na obojętnie jaki czas, tylko po to, by wszystko
rzucić, jakby wierzyła, że tak się da. Dlatego zapytała, czy
może przyjechać do niej i Anthony'ego. Laura zmarszczyła nos, ale
zgodziła się. Miała pewność, że Ruby nie przyjedzie. Za bardzo
kochała nocne życie i roztańczone, miejskie kluby.
Ale się
myliła.
Dzwonek do
drzwi, uderzenie mosiężną kołatką dla pewności. Laura mogła
spodziewać się każdego, ale nie swojej przyjaciółki.
Ruby stała
naprzeciwko niej, w długiej aż do kostek hipisowskiej sukience w
jasnych kolorach. Na głowie straszył kapelusz z dużym rondem.
Włosy miała przefarbowane na blond i rozprostowane keratyną. W
ciemnych okularach Laura spostrzegła swoje zdziwione spojrzenie.
Zreflektowała się szybko i wpuściła kobietę do środka. Starling
rozejrzała się po wnętrzu i uśmiechnęła szeroko. Wiedziała, że
ten dom był schronieniem dla wszystkich, którzy tego potrzebowali,
jak pensjonat, w którym każdy mógł przeczekać zły czas.
– Mam
nadzieję, że macie jakieś wolne pokoje?
Powiedziała,
po czym dopadła do Laury i zaczęła ją ściskać. Na twarzy Jones
zagościł szeroki, fałszywy uśmiech.
* W tekście
znajdują się fragmenty Slip out the Back Fort Minor, jak i
śladowe ilości orzechów.
Betowała:
Mercedes Skyfallgirl
Hej, hej,
witam!
Otrząsam
się i wracam. Jestem na półmetku i do przodu. Lubię być do
przodu.
Tekst
napisany kursywą możecie sobie interpretować jak chcecie. Nie
wiem, czemu się tu pojawił i jaki miał większy cel, ale...
chciałam, aby tu był. Przypomina mi trochę moje stare(ha ha ha)
pisanie, jeszcze z czasów JTAŚ. Fajnie byłoby, jakbyście napisały
coś o przemyśleniach na ten temat. Każda interpretacja jest dobra.
Coś
jeszcze? Ach, no tak. Leo dostał Oscara.
Pozdrawiam!
Ta kursywa to.. Majk i Laura, prawda? e.e przynajmniej tak mi sie wydaje. I choc chcialabys poznac moje mysli to przepraszam, ale mam taki zajob w szkole, ze nie mam sily by cokolwiek pisac, a tymbardziej myslec.
OdpowiedzUsuńWiedzialam, ze malzenstwo Shinodow bedzie sie psuc! Ha!
Rob, zostaw ja i przyjdz do mnie. Ale jeszcze zetnij wlosy przed wejsciem do mojego lozka. Yhym.
Ruby.. ty cos namieszasz. Czuje to.
To co mnie denerwuje, skaczesz z tymo datami i ja nie ogarniam co kiedy sie dzieje. Musze wracac do poprsedniego momentu i sprawdzac jaka wczesniej byla data. Jest to trochu.. denerwujaca czynnosc, bo musze sie oderwac.
I.. tego.. weny. ^^
Miałam darować sobie ten komentarz, bo czeka mnie jeszcze praca domowa z matematyki, ale wzmianka o Oscarach zmusiła mnie do porzucenia moich planów, bo cholera jasna (wybacz, że zacznę od Leo, ale no Leo to Leo) jestem zawiedziona jego tegoroczną wygraną (wiem, bluźnię), bo "Zjawa" filmem oscarowym nie jest, a Leo ma zbyt wiele dobrych ról, żeby dostawać upragnionego i utęsknionego złotego ludzika za dwugodzinne charczenie i przedzieranie się przez las. Leo, kocham cię i zasypałabym się statuetkami za "Drogę do szczęścia" albo "Co gryzie Gilberta Grape'a?", no ale nie za to, no proszęęęęęę. Podobno nie miałeś konkurencji, ale ja twardo obstaję przy Eddim Redmayne, który mnie swoją rolą posiekał na kawałeczki. No. Sprawę Leo kończę, bo za każdym razem skacze mi ciśnienie z emocji. Zwłaszcza, że prawie nikt z moich znajomych nie widział żadnego nominowanego filmu i nie miałam gdzie i komu posrać ogniem. No ale ogarniam się już. Czas przejść do rozdziału.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam, że dodałaś coś nowego i ucieszyłam się bardzo bardzo bardzo. Na serio, dawno nie czekałam na blogowe coś z takim utęsknieniem. Jestem w sumie trochę zablokowana literacko i potrzebuję dużo rzeczy do czytania. Tururururururu.
Tym razem przed zagłębieniem się w lekturze błysnęłam intelektem i postanowiłam ogarnąć datę. I kurczę, cóż za skok w czasie. Wiele się mogło wydarzyć. Przewiduję ślub Emily z Anthonym, bo tak. Ach, no i czy to on się za nią wdrapywał na ten dach? Na początku tak myślałam, ale chyba jednak nie, prawda? Bo oni poznali się gdy w tym szpitalu. Więc naszym bąbelkiem coca-coli/szampana był Mike. No któż inny! Przecież sobie nawet patrzył na zdjęcie, a takie patrzenie na blogach to bardzo poważna rzecz. Na przykład idzie sobie Chester Bennington ulicą, patrzy na lasię i BAM!- są razem. Patrzy sobie Chester Bennington na brzuch tej lasi i BAM!- zaciążona. Patrzy sobie Chester Bennington na samochód i BAM!- potrącony. Także tego. Uważajcie na wzrok Majkela, Czestera i ogólnie ludzi z przemysłu muzycznego.
Emily we wspomnieniach kochanego Szinody znów filozofuje i ględzi o blablablabla, jezusie drogi, weźcie ją. I jej kumpela, ta Ruby (omg, przypomniała mi się bajka Max & Ruby i aż to wyguglowałam i mam zamiar obejrzeć sobie jakiś odcinek), też świruje. O, i Ryba-Z-Gatunku-Żaglicowatych łasi się na blond włoski Chestera. Oby tylko na nią chłopak nie spojrzał, bo będzie mogiła. W sumie też bym się na niego łasiła. Tylko szkoda Roberta. Nigdy go nie lubiłam, no ale no: "Rob chciał podejść do niej, objąć ją w talii i przytulić. Ucałować jej ciepłą, pachnącą skórę na policzku i szyi. Zsunąć ramiączko od koszuli nocnej. Ale ostatnimi czasy nie potrafił. Coś go hamowało." no to to jest sercołamacz i lodołamacz i fantazjoomiłościłamacz (heh Leo, heh Titanic), więc zrobiło mi się zwyczajnie smutno.
Poza tym przypomniało mi się coś, co miałam ci powiedzieć już daaawno, no ale zawsze zapominałam. Otóż bardzo cenię sobie twoją umiejętność do opisywania rzeczy zjawiskowo zwyczajnych; takich wręcz ledwo zauważalnych. Nie wiem, czy zrozumiesz, no ale wklepywanie kremu, i szalotki na patelni i śpiewanie kołysanki dziecku, które dawno zasnęło (#metaforyczne kojenie samego siebie, uspokajanie własnej duszy), ocieranie ust i palców, omg. Ciężko jest mi to wytłumaczyć. Jesteś dobrą obserwatorką życia codziennego. O. Może tak.
I jeszcze jedno coś: używasz sporo związków frazeologicznych i w sumie głupio to pisać, ale jakoś mi one zawsze nie pasują do twoich tekstów. Hm. Ogólnie frazeologizmów nie lubię, bo wydają mi się dziecinne, więc no. Taka to uwaga bardzo, ale to już bardzo subiektywna.
A, ukradłam sobie zdjęcie z tego posta. Nie nasyłaj na mnie FBI.
Papa, do następnego u mnie albo u ciebie. Hihi.
PS- nie chce mi się sprawdzać tego komentarza, jolo, publikuję
Oczywiście, że były inne ciekawsze role Leosia, choćby mój ukochany wilk, ale no cóż. Mówi się, że to Oscar za całokształt twórczości, który należał mu się już 22 lata temu gdy grał brata Johnny'ego. Mówi się też, że Oscara dostaje się tak jakby rok później. Ktoś to kiedyś zaobserwował, gdy Russel Crowe był nominowany, a dopiero rok później dostał statuetkę za "Gladiatora".
Usuń"Zjawa" nie jest wybitnym filmem, znaczy, jak film, bo jednak podziwiam Leo. Trzeba potrafić tak charczeć przez dwie godziny. Trochę bardziej nie pasowało mi to, że Glass zbyt szybko podniósł się po ataku niedźwiedzia. Takie to opkowe i blogaskowe. Ale Leo jak najbardziej.
No tak, to był Majk. A ta dziewczyna... też uważam, że to Laura, albo jakaś inna dziewczyna. Ale to już wchodzę w jakieś wątki, które gdzieś kiedyś mi mignęły w umyśle.(Jezu, coraz bardziej uświadamiam sobie i ile tutaj jest beznadziejnych, niewytłumaczonych wątków i spraw, które miały być, a o nich zapomniałam, skupiając się tylko na słowach.) Z tą metaforą to nieźle trafiłaś. Naprawdę. Boże, Bennodo, ja ci za to Oscara przyznaję xD Ale się z tego cieszę. I tak, patrzenie na blogach i p o s t r z e g a n i e co straszniejsze, ma bardzo złe skutki. Ale spokojnie, do pewnego czasu, chyba mogę o tym powiedzieć, Mike już nie będzie pamiętał Laury. Tak jakby.
I dziękuję za komentarz. Jakoś polubiłam odpisywanie na komentarze.
Adijos!
PS. Usunęłam wcześniejszy komentarz, bo się zdrowo kopnęłam w moich bohaterach. Jak tak w ogóle...
Odpiszę po kolei:
Usuń1. E tam całokształt. Nominację dostał formalnie za "Zjawę" i to za nią otrzymał statuetkę. I choć wszystkie (no prawie) jego role były anjrjdnskencks, to no tak się nie rooobiiii. Wydaje mi się, że to było bardzo na siłę i bardzo Nie-Na-Miarę-Leo. Ogólnie gala, klimat, nominacje, prowadzący (przywaliłabym mu łopatą z wielką radością), wystąpienie i przemowa DiCaprio. Nie wiem no, czuję głębokie niezadowolenie. Oscary, idźcie sobie.
2.Rasyl Kroł to bohater mojego dzieciństwa. No, wyprzedza go troszkę Liam z "Uprowadzonej", ale o m g, jakoś mi się cudnie zrobiło na samą wzmiankę o nim. Plus rola Javerta, mmm. Takie odrodzenie starej miłości.
3. j a k t o t y n i e w i e s z k i m j e s t t a l a s i a. no kurde no. to znaczy okej, fragment pisany sercem, a nie głową (takie są w sumie najukochańsze i najlepsiejsze i najfajniej się je pisze) no ale no kurde no. jedyne co mi przychodzi do głowy to "no kurde no".
4.omgggggg spojleeeeer, ale nawet nie mam siły nad nim myśleć, bo sobie coś ubzduram albo przewidzę albo świat wybuchnie
5.konwersacje i stumilowy spam są najlepsze!
poza tym odciągnęłaś mnie od zadania 7/159 i co ja teraz biedna zrobię co
1. Zgadzam się. Nie robi się tak w szczególności mojemu (xD) bohaterowi dzieciństwa. Było na siłę. przecież "Zjawa" była po to, aby on w końcu dostał tę statuetkę. Albo po to, żeby już nikt nie śmieszkował (2xD) Albo po to, żebyśmy się nie pocieszali, że mamy tyle samo Oscarów co on.
UsuńOMG to Rasyl to też moje dzieciństwo. Jezu, jaka ja stara już jestem.
Ale fuszerka co nie? Nie wiedzieć o kim się pisze. (3xD)
Zadania 7/159? Ze siódmego i zostało ci jeszcze sto pięćdziesiąt dwa? Ja powiedziałabym pitole i ahoj! Już zmęczyłam się samym tym liczeniem.
Więc albo jesteś przed maturą albo w klasie z rozszerzoną matmą, albo... na studiach z matmą. W każdym razie to i tak kierat. (4xD)
Emily Jones, matematyka to zło najgorsze na świecie. Na studiach jeszcze nie siedzę, do matury trochę czasu, a klasy o profilu matematycznym nie wybrałabym n i g d y. czy ty jesteś chora czy co. to znaczy nie znasz mnie, no ale no. i och, to było zadanie 7 ze strony 159. no nie kombinuj laska. gdybym miała 159 zadań do zrobienia, to palnęłabym sobie w łeb.
UsuńBRAVO DLA DICAPRIO! CZAS NAJWYŻSZY, MAN! HAHAH :-D
OdpowiedzUsuńRyski na małżeństwie, co? Mike'owi przydałoby się ochłonąć i zadbać o rodzinę, a nie nagrywać kolejną płytę. Przynajmniej nie stawiać jej na pierwszym miejscu. Ktoś tu sobie przypomniał o starej kumpeli sprzed lat. Nonono, może się spotkają?
Makbet - moja teraźniejsza lektura...
Ruby jednak przyjechała? A Laura niezadowolona? Nie wiem czemu, ale może to dlatego, że nie pamiętam jakiejś sytuacji z przeszłości ;-D
No dobra, rozdział świetny, bardzo mi się podoba <3
Czekam na kolejny.
Co do kursywy - na początku sądziłam, że to list (pierwszy fragment) Zastanawiałam się, czy do Anny, ale najwyraźniej to chyba takie myśli, które Mikey chciałby wysłać do Laury?
Dobrze jest poczytać momenty, które nie wiesz skąd się biorą, ale miałaś potrzebę je wstawić. Lubię te fragmenty :-*
Zapraszam też do siebie na rozdział XX
http://you-are-not-alone-i-am-sorry.blogspot.com/
Całuję
xxx
Spóźniona. Ale jestem.
OdpowiedzUsuńZ kiepskim komentarzem, bo cała moja wena poszła właśnie na cały rozdział RU, którego miało nie być.
Wiedziałam, ze między Anną i Mike'em będzie się psuć. No jakże by inaczej!
A to co kursywą. To jest niczym z jakieś takiej super książki wyjęte. One są i d e a l n e. Ucz mnie mistrzu. Proszę.
Albo nie, nie ucz. Stracisz na mnie cierpliwość i nerwy xD
To jest piękne.
Oby tak dalej. Alb nie. Weź strać talent i nie wprawiaj mnie w depresję xD
(I brawa dla DiCapria - gdyby nie moja siostra nie wiedziałabym do dziś kto to jest. Mówię ci. Fangirling od tygodnia w domu)
No to ten, czekolady!
Witam!
OdpowiedzUsuńDawno mnie tu nie było, wiem. Muszę nadrobić wszelkie zaległości.
Co do rozdziału - jeju. Jak cudownie się czyta takie piękne rzeczy. Przemyślenia Shinody wygrały wszystko, co jest do zdobycia. Można rzec, że przyćmiły swoją świetnością resztę rozdziału, a przynajmniej moim zdaniem. Wiem, że Mike chce odpocząć od małżeństwa, od tego, co go boli, jednak, kurczę, niemiło się czyta o kłótniach Spike'a i Anny. Szczególnie, boję się o małego Otisa. ;-;
Brad powinien zostać jakimś wróżbitą, nieprawdaż? :D
Wróżbita Brad, czy coś w tym stylu.
No nic. Obiecuję, że przynajmniej spróbuję komentować częściej, być aktywniejsza. Weny i do następnego!
Bywaj! <3
PRZEPRASZAM ŻE TAK PÓŹNO.
OdpowiedzUsuńCiągle coś mnie odrywało od komentowania Tobie, na serio zabierałam się z dziesięć razy. Nawet teraz zapomniałam i włączyłam sobie wenogennych While She Sleeps z zamiarem kończenia WOK (tak, mam tyle zapasu że już piszę epilog nie pomijając niczego), ale przypomniałam sobie o Twoim rozdziale i oto jestem.
Na samym wstępie chciałabym oznajmić, iż podoba mi się tytuł. No oczywiście klimatyczna sraczka, gdybym zaczęła się o nim dłużej wypowiadać, dlatego powiem, że jest po prostu prawdziwy. I niedawno stwierdziłam, że założę sobie zeszyt do cytatów z blogów. Jeżeli to zrobię, to ten tytuł się tam znajdzie.
Czy wspominałam wcześniej, że lubię jak nazywasz Mike'a "Michael"? Nie lubię imienia Mike, dlatego pełnym jest lepiej i fajnie, że tak piszesz.
Podoba mi się metafora (zawsze jak piszę "metafora" muszę się pilnować aby nie napisać "meteora" i teraz właściwie poprawiałam to ze cztery razy) z tym szklanym małżeństwem, na którym powstają rysy. Coś jak Castle Of Glass.
Bąbelki coca coli i szampana. Kolejny magiczny tekst przy którym chętnie zrobiłabym emocjonalną sraczkę.
O, stanie na rusztowaniu! Pamiętam, jak chodziłam po rusztowaniu na moim wieżowcu. Nie wiem czy Ci mówiłam, ale mieszkam w okolicy, gdzie jest 214901243219 jednorodzinnych domków, mnóstwo drzew, zieleni, górki itd i na środku tego nasrany wieżowiec, w którym mieszkam ja. No beznadziejne, ale przynajmniej było rusztowanie. xD
To może ja wrócę do przeżywania emocjonalnej sraczki.
Gdy pisałam tamto tamto, to nie doczytałam jeszcze, że mógł spaść, doczytałam jedynie, że było rusztowanie. Stąd mój entuzjazm. Rozumiesz, prawda?
Wrócenie do tej zimy jest dobre. Tak. Wtedy widać, jak bardzo wiesz co robisz. Co piszesz. Znaczy no.
Makbet? No proszę Cię. Tak mnie denerwował Makbet, a Ty o nim teraz piszesz. Grr! I jeszcze Mike, który to czyta? No weź.
:<
Och, fajnie że nawiązałaś do Fort Minor, bo przecież Where'd You Go było dla Anny akurat jak się kłócili, i w ogóle, i no. Pasuje, lubię takie powiązania.
Podoba mi się ten opis toksycznego (choć pewnie złe dobrałam słowo) związku Roba i Marilyn, i fakt, że zespół nie jest komercyjny.
Ruby. Dopiero się tu pojawiła, czy nic nie pamiętam?
Ruby to pies Tima. Ha, pewnie już myślałaś, że nic o nim nie wtrącę. xD
Pozdrawiam i weny!
Moja droga Ulix!
UsuńJa też do przodu! Może nie tak jak ty do przodu, ale daleko. Tak daleko, że już nie pamiętałam, jaki tytuł miał ten rozdział; cieszę się, że przypadł ci do gustu. Przyszedł mi do głowy chwilę przed tym, jak miałam wysłać już sprawdzoną przeze mnie wersję do mojej bety.
Jeżeli chodzi o metaforę z "Zamku ze szkła", jestem wręcz prze szczęśliwa(być może dlatego pokusiłam się na odpowiedź tutaj) że ktoś to zauważył. Ha, o to chodziło, tak samo jak wspaniale nazwałaś związek Roba i Marilyn - toksycznym. Taki jest ich związek, ale już nie długo.
Makbet był super. Ja nie wiem, co wy wszyscy macie do Makbeta. ;-;
O Ruby wspominałam w pierwszym rozdziale drugiej części. To przyjaciółka Laury. Taka przyjaciółka, jaka tylko jedna może być.
A co do domków i rusztowań(xD) Mieszkam na takim samym osiedlu co ty. Tyle tylko, że u mnie najwyższym budynkiem jest sklep spożywczy na przeciwko mojej podstawówki, mierzący sobie dwa piętra. Od wysokości mam centrum handlowe dwadzieścia minut ode mnie autobusem.
Dziękuję za ten komentarz. Już niedługo coś wrzucę. Czekam teraz na kolejny na WOK. :D
I śladowe ilosci orzechów, wygrałaś.
OdpowiedzUsuńIdę to czytać dalej XD