sobota, 2 kwietnia 2016

Wznieśmy toast trucizną

Rozdział trzynasty
Wznieśmy toast trucizną

Szesnasty czerwca 2007 roku.


Chester Bennington ze swojego mieszkania wtapiającego się w zimny ciąg szklistych szyb, odznaczając się wyraziście na tle nieba i innych, wysokich wieżowców, miał widok na dobrze prosperujący i ciepły Phoenix. Na swoje miasto z lat dziecięcych i młodości pełnej heroicznej walki o swoje marzenia, leżące wciąż pod opiekuńczymi promieniami słońca, tak gorącego, a jednak nie wystarczająco ciepłego, by mogło rozgrzać i pobudzić do szybszego bicia serce.
Chester mógł z całą świadomością i bez obaw stwierdzić, że właśnie znalazł się w ciemnym zaułku swojego własnego życia. Zanim się zorientował, cały wielki świat go pochłonął. A najgorszą rzeczą było to, że sam na to pozwolił.
Bycie na haju było jak wyobrażenie raju. Czystym blaskiem, doskonałością, w której dobry był nawet on. Zagubił swoje jestestwo, starając się wspiąć wyżej, zbliżyć do tego światła. Niestety był jak na niekończącej się drabinie, która tylko oddalała go od celu. Brał więcej niż mógł unieść, dawał mniej i spadał głębiej.
Teraz siedział na swoje skórzanej kanapie i wypalał kolejnego papierosa. Błękitny dym uniósł się, by po chwili rozwiać się i zniknąć. Wsłuchiwał się w wiadomość, jaką odtwarzał w kółko ze swej elektronicznej sekretarki. Jedwabisty głos dziewczyny, poznanej wczoraj wieczorem, tłukł się o szklane szyby, wprawiał je w niewidoczne drgania, falował tak, jakby nadal będąc w jego koszuli, smażyła jajecznicę i rozmawiała z nim na błahy temat.
Tak jakby rzeczywiście była kimś ważnym, a nie tylko kolejną dziewczyną ginącą w natłoku innych.
Kiedy wiadomość zapętliła się po raz wtóry, a sekretarka elektroniczna zapytała się, czy ma jeszcze raz odtworzyć treść, Chester zbył ją i wyłączył telefon. Odwrócił się plecami od okna, rozciągnął się i zamarł.
Ta cisza była p r z e r a ż a j ą c a.
Mężczyzna wiedział, że powinien coś zrobić ze swoim życiem. Teraz, zaraz, by nie zabrakło mu zapału. Skończyć z nałogiem, odciąć się od tego, co ciągnęło go w dół. Zrobić sobie przerwę, najlepiej długie wakacje. Ale to było zbyt trudne. Łatwiej było żyć tak, jak teraz, banalnie i bez obowiązków.
Aby zagłuszyć tą przeraźliwą ciszę, włączył telewizor. Przełączał kanały, wpatrywał się bezmyślnie w kłócące się pary, w reklamy tak bardzo potrzebnych produktów, polityków machających rękami na mównicy, obiecujących gruszki na wierzbie. To wszystko, mimo że powinno, nie pachniało prozą życia. I nie zagłuszyło tej cholernej ciszy.
Chester wiedział, że jego zespół, czyli synonim jego spełnionych marzeń, powoli rozlatuje się. Była to też jego wina – nie potrafił tak do końca wtopić się, wgrać w grupę dobrych kumpli, którzy przeżyli ze sobą kilka wiążących przygód. Czuł się trochę na uboczu, nie rozumiał hermetycznych żartów, ale sam też nie robił nic, by zniwelować ten dystans. Była to po części wina jego charakteru. I tego, że od wydania drugiego krążka przestało mu zależeć.
Pamiętał ten moment dokładnie; zresztą trudno byłoby go nie zapomnieć, ponieważ co jakiś czas niczym olej, wypływał na powierzchnię pamięci.
Stał na backstage'u, światła były zgaszone, Robert usiadł za perkusją, Dave chwycił swój bas i poprawiał pasek, a Joe stanął za swoim sprzętem. Wszyscy oni wiedzieli, że dzisiejszy koncert jest wyjątkowy. Coś takiego wisiało w powietrzu. Tak jakby wiedzieli, że wtedy mentalnie stracili wokalistę.
Chester przełknął ślinę i żółć, która w panice i wbrew prawom grawitacji próbowała z żołądka prześlizgnąć się ku górze. Nie wiedział, czemu się boi. Nie wiedział, dlaczego tak nagle zaczął się denerwować. Dlaczego już chciałby, aby ten koncert się skończył... dlaczego za każdym razem odliczał utwory do końca. Jeszcze tylko Pushing me away, a potem Don't stay.... Już tylko Lying from you... Na pewno już nic więcej. Wypalił się w jakiś sposób. Muzyka nie była już lekiem na wszystko, a tylko sprawiała jeszcze większy ból. W każdej strofie, w każdym wersie dokopywał się drugiego dna, czytał między wierszami. I widział tam tylko złapanego siebie.
– Chester? – Brad kolejny raz powtórzył jego imię. Mężczyzna ocknął się z tępej zadumy, mrugnął ciężkimi powiekami i wciągnął powietrze nosem. Spojrzał na kolegę. – Coś się stało?
Zaprzeczył.
A przecież mógł wtedy potwierdzić.
Chester, w tamtym momencie, zwrócił uwagę na Michaela. Mężczyzna cieszył się, że może teraz wyjść na scenę i dać z siebie wszystko, otworzyć przed tłumem ludzi. Jego oczy świeciły się radośnie.
– To co, Chazzy? Dajemy czadu?
Nie czekając na odpowiedź klepnął go w plecy, po czym wbiegł na scenę.
I wtedy Chester ugiął się do końca.
Stracił całą nadzieję.



Po mieszkaniu rozniósł się dźwięk dzwonka. Był on w tamtym momencie nie oczekiwany, jakby wyjęty zza ściany. W pierwszej chwili Chester pomyślał, że to znowu kurier z listem poleconym, w którym tkwiły papiery rozwodowe. Jednak ponowne rozejście się dźwięku i obicie o szklane szyby rozwiało tę refleksję. Potem Chesterowi przyszła do głowy absurdalna i niedorzeczna myśl, że to mogła być Marilyn. Ta sama Marilyn Jean Markley, przed którą jeszcze do niedawna świat stał otworem... a potem zamknął się szczelnie. Ich znajomość co prawda nie była czymś wielkim. Dogadywali się ze sobą. I to chyba tylko tyle.
Ale kiedy dzwonek zadzwonił jeszcze raz w natarczywy sposób, a czyjaś dłoń zawinięta w pięć uderzyła o drzwi, Chester pozbył się wszelkich domysłów.
Klamka ustąpiła, ktoś wszedł do mieszkania. Cała złość przybysza skupiła się w obrębie jego oczu; ciemnobrązowe tęczówki stapiały się niemalże ze źrenicą.
– Czy tak trudno raz na rok ruszyć dupsko? – warknął, – Wiesz, że miałeś zjawić się dzisiaj w studio?
– Wiem. Ale to nie jest powód, abyś wchodził tutaj bez zaproszenia – odpowiedział spokojnie.
– Tobie jest naprawdę wszystko jedno, tak?
– Chyba tak. – Wzruszył ramionami, – Jeżeli to wszystko, Mike, to nie potrzebnie się tutaj fatygowałeś.
Mężczyzna posłał mu zabójcze spojrzenie.
– W sumie racja. Zawsze możemy znaleźć innego wokalistę... – Michael westchnął. – Miałeś już tego więcej nie brać. Pamiętasz? – dorzucił pozornie spokojniejszy.
– Ale o czym ty mówisz? – zapytał zbity z tropu.


– Chociażby o tym! – Laura machnęła ręką, nie potrafiąc do końca się wysłowić. – Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałam, albo słyszałam ciebie trzeźwego!
Wstała, chwyciła torebkę i szybkim krokiem przemierzyła lokal w stronę wyjścia

– Znów to robisz, Chester! – krzyknęła Samantha i zatrzasnęła za sobą drzwi wejściowe.
– Wybacz, nie potrafię być uprzejmy – odpowiedział, siadając na białej kanapie.
Kobieta fuknęła i poprawiła ramiączko od eleganckiej sukienki. Jej włosy przefarbowane na ciemny brąz, układały się w nieładzie. Twarz miała zaczerwienioną, piwne oczy świdrowały jej męża.
– N i e p o t r a f i s z. I nawet nie próbujesz! To był ważny dzień dla moich rodziców. Przygotowali wszystko, bardzo się starali, w y k o s z t o w a l i się, a ty masz to gdzieś!
Podeszła do niego. Szyby niemalże trzęsły się od jej krzyku.
– Ach, czyli tutaj chodzi o pieniądze? Jak chcesz, to je weź.
Bennington nie widział swojej winy. Zachowywał się tak, jak zawsze. Czyżby to był błąd? Wstał, wyciągnął gruby portfel z kieszeni. Kilka zielonych dolarów wystawało zza krawędzi. Wyjmował je pojedynczo i zamaszyście rzucał w stronę Sam. Papierki przez chwilę unosiły się w powietrzu, a potem odbiwszy się o kobietę, spadały na jasne panele. Czuła się upokorzona. Dzisiejszego wieczoru przekroczył granice wszelkiej moralności i nawet nie widział w tym swojej winy. Oczy jej się zaszkliły.
Złapała go za rękę. Kazała mu przestać, po czym wyszeptała:
– Chester, musisz z tym skończyć. Wiem, że nie jesteś taki zły.
– Nie mów mi co mam robić – syknął. – Czasami zachowujesz się jakbyś była święta.
– Nie, nie jestem. Więc musimy przebrnąć przez to razem. Od dzisiaj koniec z narkotykami.
Samantha w tym momencie także przekroczyła pewną granicę. W ich znajomości, w ich związku i domu nie było miejsca na sklasyfikowanie problemu, który niewątpliwie powstał.
Udawali, że go nie ma.

– Naprawdę jeszcze nie wiesz o co mi chodzi? Chyba chodzi o to jedyne serce, które dla ciebie biło.

– Decyduj, Mike. Masz szansę, jeszcze jedną szansę. Bo cholera, wciąż cię kocham, a czuję, że już nie powinnam. – Anna wbiła wzrok w podłogę, próbując z kalejdoskopu myśli pozbierać coś sensownego, coś co byłoby kompletne. Po chwili podniosła głowę. Jej spojrzenie zmieniło się; stało się ostrzejsze, oczy jeszcze bardziej jej pociemniały. – I tak wiem, że nie byłeś dzisiaj w studio.

Gdy Chester niepewnie przytaknął, Samantha posłała mu pełne niedowierzania spojrzenie. By podkreślić swoje słowa, mężczyzna pochylił się nad nią, spojrzał na jej twarz. Chciał poszukać oznak nieznanego. Niezdecydowania. Niechęci. Miłości do niego.
Nie znalazł żadnego. Być może właśnie dlatego, po raz wtóry, pozwolił sobie utonąć w jej czekoladowych oczach. Musnąć powietrze tuż nad policzkiem. Obrysować kontur szczęki. Dotknąć kącika zbielałych ust.
A potem zachować się tak, jak zwykł zachowywać się przez ostatnie tygodnie. Oderwał jej palce od swojej skóry. Wzgardził błagalnym szeptem. Z czułością starł spływającą po jej policzku łzę.
I zwieńczył swoje dzieło, czyli przysunął się tak blisko, jak to tylko możliwe i miękko wyszeptał wprost do jej ucha:
– To koniec.


Szczupłe palce Mike'a zacisnęły się na ramieniu Chestera, pozornie dodając otuchy. Tak naprawdę ten gest opóźnił to, na co Bennington miał ochotę. Powinien je strzepnąć, ale powstrzymywał go t e n wzrok. Obłąkany, perfidny, zdający się krzyczeć: „nareszcie dostaniesz to, na co sobie zasłużyłeś.” Jego wzrok. Niegdyś obiecujący cały świat, dziś karzący i rujnujący jego życie na milion sposobów.
Albo raczej definiujący niektóre zjawiska.

Mike trzasnął drzwiami. Szyby zafalowały niebezpiecznie, jakby w tamtym momencie miały zamienić się w iskrzący mak. Przeszłość i przyszłość połączyła się tylko im znanymi więzłam. Czas obecny był bez znaczenia, zaistniał lub zaniknął bez względu na odmierzające go zegary. Odsłonił tajemnice lub przeciął losy ludzi, którzy nigdy nie powinni się spotkać.
Shinoda przeszedł szybkim krokiem do salonu. Stanął nad Chesterem. Chciał mu wygarnąć to, co go bolało, zrzucić na niego ciężar jego własnych czynów. Wykrzyczeć. Upokorzyć. Kazać mu wziąć się w garść. Pokazać mu, gdzie popełnił błędy, czując, jakby sam siebie rugał, bo przecież byli tacy podobni.
Ale tego nie zrobił.
Nie powiedział nic.
Nie chciał już bardziej siebie ranić.

~*~

Po powrocie z niezapowiedzianej wizyty złożonej Chesterowi, Mike wrócił do pustego domu jeszcze bardziej wzburzony niż wcześniej. Klucze, które rzucił na szafkę w przedpokoju, wydały zbyt głośny, metaliczny stukot, rozchodząc się echem. Wydało mi się to nader dziwne.
Nigdy nie popadał w rutynę. Wszystko zawsze było nieprzewidywalne. Nie planował niczego, bo wiedział, że zawsze coś mogło potoczyć się inaczej. Mimo to, w soboty czuł posmak powtarzalności, szczególnie o popołudniowej porze. Radio rzęziło, w kuchni Anna przygotowywała obiad, nawet wtedy, gdy w ich związku się nie układało. Otis pod czujnym okiem matki bawił się na dywanie w salonie; układał klocki albo urządzał wyścigi samochodowe. Mike kurczowo trzymając się znanej mu ramy, wiedział, że jest w domu.
Dzisiaj zaś panowała niezwykła cisza. Mężczyzna przeszedł przez cały parter, potem do ogrodu. Pomyślał przez chwilę, że Anna mogła wziąć syna na zakupy. Za parę godzin powinna wrócić. Ta myśl jednak rozwiała się w momencie, w którym na piętrze zobaczył pustą szafę. Stał przez chwilę i wpatrywał się w wolne półki. Płynął, sunął w otępieniu. Wielki kołek wbił się w jego serce. Oczy zaszły mu łzami wściekłości, zacisnął pięści. Powietrze z głośnym świstem wylatywało mu z nosa. Był bliski wybuchu, ale on tylko tak stał. Kobieta nie powinna od niego odchodzić, odbierać mu kontaktów z dzieckiem. Szczególnie teraz, gdy wszystko po kolei waliło mu się na głowę. Problemy z Chesterem, zniechęcenie reszty muzyków do dalszej pracy nad nowym materiałem. I teraz to.
Przełknął gorycz i wrzasnął coś niezrozumiałego. Żal zamienił się wściekłość. Zostawiła go. Anna go zostawiła.
Na szafce w kuchni Shinoda zostawiła list. Michael chwycił go w dłonie i zaczął łapczywie czytać, doszukując się odpowiedzi. Kobieta była zmęczona ciągłym czekaniem na Mike'a w dosłownym i przenośnym sensie. Nigdy, gdy był potrzebny, nie było go w domu. Zawsze ganiał za marzeniami, co oczywiście nie było złe, ale na dłużą skalę męczące. Uznała, że chwilowa rozłąka to najlepsze rozwiązanie. Przeniosła się z ich dzieckiem aż do Nowego Jorku, do tego samego mieszkania naprzeciwko Central Parku, w którym kiedyś na nowo rodziło się uczucie jej i Michaela.
Shinoda stał zdenerwowany, ręce mu się trzęsły. Przeczytał jeszcze raz list, potem nalał sobie szklankę whiskey, napił się kilka łyków, zatelefonował do pewnej osoby. Opadł ciężko na kanapę w salonie i upił się w samotności. W tym dużym, białym domu, który miał być dla niego azylem.

Trzydziesty pierwszy sierpnia 2007 roku.

– Wychodzę!
Dźwięczny głos Marilyn rozniósł się echem po mieszkaniu, w którym pachniało płynem do mycia podłóg, przypalonym śniadaniem i jakąś uncją uczucia, które już dawno zmieszało się ze spalenizną. Robert podniósł głowę, właśnie przeliczał rachunki. Był zdenerwowany – jego dziewczyna znów brała zbyt długie kąpiele, za każdym razem do kwoty ktoś magicznie dopisywał jedno zero.
– Zaczekaj chwilę! – odkrzyknął. Wstał i przeszedł przez kuchnię do przedpokoju. – Zapomniałaś pozmywać. Dzisiaj twoja kolej, tak się przecież umawialiśmy.
Marilyn westchnęła i zrobiła maślane oczy. Podeszła do mężczyzny i ucałowała go w policzek.
– Kochanie... Nie mogę, śpieszę się. Pozmywam jak wrócę.
Rob stał niewzruszony. Wyglądał trochę jak posąg.
– Zawsze to mówisz, a potem naczynia stoją w zlewie dopóki ja się za nie nie wezmę.
Markley posłała mu pytające spojrzenie i zaplotła ręce na piersi.
– O co ci znowu chodzi? Czepiasz się mnie od samego rana.
– O wszystko, Marilyn. O rachunki, o twoje niechlujstwo, o to, że nie sprzątasz po sobie – wyrzucił. – Mieliśmy o ten dom dbać wspólnie. Taka była umowa, pamiętasz? Zawarliśmy ją wtedy, gdy się tutaj wprowadzaliśmy.
– Ach tak? A mam ci przypomnieć kto ostatnio wyszorował wszystkie szafki w kuchni i powynosił śmieci? Ty nigdy tego nie robisz!
Rob niebezpiecznie zmrużył oczy.
– Nie, wcale – rzucił z sarkazmem. – Wystarczy, że zarabiam pieniądze, abyś ty mogła wylewać je do szamba!
Rob uderzył w czuły punkt Markley.
– Przecież dobrze wiesz, że... a zresztą. Wiesz co... naprawdę się śpieszę, pogadamy o tym później...
Ze złością szarpnęła za klamkę. Nie otworzyła jednak drzwi, ponieważ mężczyzna przytrzymał je ręką. Był od niej zdecydowanie wyższy, miał tę przewagę. Marilyn podniosła głowę do góry, zdenerwowana. Jego oczy świeciły niebezpiecznie.
– Do Chestera się tak śpieszysz? – syknął.
– Przeginasz – odpowiedziała i zmrużyła oczy. Odwróciła się w jego stronę. Przeszywał ją wzrokiem na wskroś.
– Skądże. Przecież to takie w twoim stylu. Przyznaj się z iloma mnie wcześniej zdradzałaś. – Robert o niektórych sprawach dowiedział się od usłużnych ludzi i chciał na ten temat porozmawiać już wcześniej, lecz nie było okazji. Teraz wyciągnął ostrze noża. Ciekawe, kiedy zacznie dźgać.
– Rob! Z żadnym! Nigdy! Kiedy byliśmy razem nigdy z innym nie spałam! Skąd w ogóle... – zaczęła krzyczeć histerycznie. Łzy pojawiły jej się w oczach. Nie rozumiała, jak mógł ją oskarżać o takie rzeczy. Wyznawała jedną zasadę: kiedy się kogoś kocha i się z nim jest, nie skacze się w bok.
– Nawet wtedy, kiedy mieliśmy chwilowy kryzys?
– To co innego. Dobrze o tym wiesz! – krzyknęła i odgarnęła kosmyki włosów z twarzy. Idealnie się dopełniali. Rob był frustratem; Markley: histeryczką – A z Chesterem, jeżeli chciałbyś wiedzieć, nic mnie nie łączy. Jesteś taki... okropny – syknęła i zmrużyła oczy. – To twój kolega. Powinieneś przejąć się jego losem, a zobacz co robisz.
Zmierzyła go wzrokiem, od góry do dołu. Odepchnęła Roba lekko i już miała zamiar wyjść, ale mężczyzna miał szybszy refleks niż ona – złapał ją za nadgarstek i przyciągnął do siebie.
Obdarzył ją spojrzeniem, które zawsze zapowiadało jej największą bolączkę. Nie wiedziała, czy zaraz na nią nakrzyczy tak, że aż podskoczy do góry i poczuje się jak mała dziewczynka rugana przez rodziców, czy tylko powie z wyrzutem to, co zawsze – że to koniec. Że już nie wytrzymuje z nią i ich przyszłość nie ma wartości. Przełknęła głośno ślinę i pozwoliła ponieść się impulsowi. Pocałowała go pierwsza, on po chwili przejął inicjatywę i kąsał jej wargi agresywnie. Była to jedna z tych bitew, ale na pewno ostatnia. Opamiętując się, Marilyn odsunęła się od niego i starła szybko z policzków łzy. Uspokoili się trochę.
– Dostałam kwiaty od ciebie, wtedy, kiedy postanowiliśmy żyć osobno – zaczęła gorzko i uśmiechnęła się smutno. Patrzyła mu w oczy, chciała wyczytać z nich każdą jego reakcję. – Pachniały stacją benzynową, na której je kupiłeś. Ryza była tłusta. Róże. Cóż za banalność. I ten liścik z prośbą spotkania, pamiętasz, jak później nie mogliśmy się od siebie oderwać? – Rob nie wiedział co o tym ma sądzić. Nigdy nic nie wspominali, to nie było w stylu jego dziewczyny. Pokiwał niepewnie głową. – Wiedziałam już wcześniej, że to tylko trzymało nas przy sobie. Namiętność i pożądanie. I tylko tyle. – załamała głos na chwilę. Uciekła wzrokiem, potem powróciła. – Myślałam nad tym ostatnio i uznałam, że to już koniec. Musi tak być. Definitywnie. Nie możemy ciągle w tym trwać, bo nic nie jest takie samo, rozumiesz? To... to stuletnie drzewo też nie jest takie samo. Liście nie są te same. Gałęzie nie mają takiej samej długości. Pień nie jest tak samo spróchniały. Nie te same pisklaki siedzą w gnieździe. I nie te same orzechy leżą w dziupli wiewiórek. Wszystko się zmienia. Rozumiesz, o czym mówię? To, co mieliśmy już nigdy nie będzie takie samo. Utraciliśmy wszystko, nie mamy już niczego i dalej tak nie pociągniemy. My już spróchnieliśmy. Potrzebujemy nowych doznań. Nie wchodzenia do tej samej rzeki...
Więc to się ma tak skoczyć? Teraz, tak nagle, w zapachu spalenizny i lakieru do włosów Markley? Przecież to było moje życie, moja młodość, moje wszystko..., pojawiło się nagle w umyśle Bourdona.
Tak jak kobieta podejrzewała, Rob zdziwił się. Przez chwilę nie wiedział co ma powiedzieć.
Po paru długich sekundach powoli pokiwał głową, rozumiejąc. Marilyn miała rację. Spojrzał na nią, zinterpretował napięcie wymalowujące się na jej twarzy.
– Masz rację. To... to już nie ma sensu.
Kobieta odetchnęła.
– Przepraszam, że byłam taka okropna. I przepraszam za wszystko, za każde złe słowo.
– Wiesz, a ja bym ci podziękował za te wszystkie lata. Wniosłaś coś do mojego życia, tak czy siak.
Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie. Popatrzył na nią, chcąc ją zapamiętać, przecież oddał jej tyle lat życia. Objął ją przyjaźnie, miło zaskoczona też to zrobiła po chwili, a potem pocałował w policzek, ostatni raz stykając swoje usta z jej skórą.

~*~

Markley, wychodząc ze swojego mieszkania, wiedziała, że nie wróci na noc. Dała Robertowi czas, aby ochłonął i robił to, co powinien już dawno. Miał zniknąć. Rozpłynąć się z krajobrazu jej życia i tego miasta.
Nie zawitała na spotkanie z przyjaciółkami. Nie miała teraz ochoty na świergotanie o najnowszych trendach w modzie i makijażu. Nie odbierała od nich telefonów i sms'ów. Wrzuciła telefon komórkowy do najgłębszych zakamarków swojej torebki kopertowej. Czuła smutek, który pojawił się wraz z zatrzaśniętymi drzwiami. Widocznie wcześniej była zbyt oszołomiona swoimi słowami, dlatego nic nie zauważyła. Ten stan pojawiał się za każdym razem, gdy rozstawała się z Bourdonem. Tyle tylko, że teraz wiedziała, że wszystko było tak naprawdę. Nie było już faul startów. Nie mogła już mu ulec kolejny raz i skryć się w jego ramionach.
Szwendała się po mieście, przyglądała się eleganckim wystawom sklepowym. Czuła zapachy miasta, znajdowała się w samym jego sercu, ciepłym oraz pulsującym, lecz czegoś było brak.

Pojawiając się pod jego drzwiami była lekko zrozpaczona. Kolejny raz straciła grunt pod stopami. Kiedy otworzył drzwi, wpadła mu w ramiona. Przylgnęła do niego, ale nie tak, jak robiła to w stosunku do innych mężczyzn napotkanych między przerwami w jej związku, ani też nie tak, jak witała Roberta. Było w tym coś mało dumnego, prozaicznego.
Był zaskoczony, ale w końcu ją objął. Stali wtuleni w siebie o te dwie minuty za dużo na przyjaźń i o te trzy sekundy za mało na miłość. Chłód ciągnący od klatki schodowej dawał ukojenie zszarganym nerwom. Pomogę ci, pomogę, szeptała, mamiła, obiecywała. Wyjdziemy z tego razem. Pomogę. Mężczyzna uśmiechnął się smutno gdy w końcu się od niego odsunęła na parę cali. Ułożył jej irytujący kosmyk za ucho. Czuł ją przy sobie w tej obcisłej, podkreślające jej kształty, czarnej sukience. Chester wiedział, że Marilyn mówiła te wszystkie rzeczy tylko dlatego, że bała się samotności. To był jej największy strach.

Powiedź im, że nie mogłem sobie pomóc.
Powiedź im, że byłem samotny.
Och, powiedź mi, że jestem tym jedynym.
Nie ma niczego, co mogłoby mnie zatrzymać.



Piętnasty grudnia 2007 roku.


Na twarz Michaela pojawił się grymas, gdy nerwowy odgłos w słuchawce przeistoczył się w ciszę. Tak jak reszta zespołu próbował się dodzwonić do Roba, ten jednak uparcie nie podnosił słuchawki. Od dłuższego czasu nie dawał oznak życia, co było niepokojące, ale w obliczu niedawnych sytuacji – zbawienne.

Usiadł ciężko na czerwonej kanapie. Za parę minut z resztą zespołu miał udzielić wywiadu.

Najprawdopodobniej ostatniego wywiadu w swoim życiu.
Brad z Joe poszedł po przekąski, Dave siedział w milczeniu, a Chester ze swoją nadpobudliwością przechadzał się po pokoju. Kiedyś zawsze przed ważnymi wystąpieniami odstresowali się śpiewając wspólnie piosenki i przygrywając na prowizorycznych instrumentach. Teraz przebywali w głuchej ciszy, napiętej i gęstej. Mike się jeszcze nie denerwował. Na to miał przyjść czas o wiele później.

~*~

W telewizji śniadaniowej mieli lekki, paru minutowy poślizg. Podczas przerwy wszystko było przygotowywane w pośpiechu. Brad prawie wywrócił się przez czarne kable, ale i tak nikt nie zwrócił na to uwagi; ekipa uwijała się w popłochu. Członkowie zespołu podali dłonie prowadzącym i usiedli na twardych kanapach, które w szklanym ekranie wyglądały na wygodniejsze. Mike przeczesał palcami włosy i przymknął powieki, gdy makijażystka zaczęła wielkim pędzlem nakładać mu puder na twarz, by się nie świecił w kamerze. Nie nawiedził tego uczucia.
Prowadząca, ładna blondynka w świetnie dopasowanym do siebie zestawie ubrań zmrużyła oczy.
– To wszyscy, czy kogoś jeszcze brakuje? – zapytała.
Brad napotkał spojrzenie Shinody. W jego oczach zapłonęła złość.
– Brakuje. – Wyjaśnił szybko Delson odklejając wzrok od przyjaciela. – Nie ma Roba i raczej się nie pojawi.
Kobieta pokiwała głową.
– Szkoda.
Ostatnie poprawki nie ominęły reszty zespołu. Prowadzącemu zaś poprawiono kołnierzyk, który w niewytłumaczalny sposób wywinął się dziwnie.
1... 2... 3...
Wywiad rozpoczął się. Mike próbował wyglądać jak najlepiej, ale nie potrafił. Chciał sprawiać wrażenie wyluzowanego. Starał się grać i unikał wszelkich pytań. Pod maską uśmiechu wielki wieżowiec zbudowany z wiary burzył się powoli w jego wnętrzu i opadał w asyście kłębiącego się kurzu złości. Jak bliźniaczy wieżowiec World Trade Center. Pytania świstały obok jego uszu niczym dwa samoloty. Jeden z nich właśnie wbił się w drugi oszklony budynek.
– Widzę, ze jesteś spięty Mike, coś cię trapi? Może chodzi o zespół? Ostatnio pojawiło się wiele plotek na temat rozpadu formacji.
Shinoda drgnął. Zobaczył przed oczami te wszystkie krzykliwe nagłówki gazet: Mike Shinoda i jego nowy zespół. Czy to koniec Linkin Park?; Chester Benningon o niepokojącym obrocie sprawy w swoim zespole.; Linkin Park już więcej nie zagra.
Sekundy cennego czasu antenowego przeciekały, producenci nie byli zachwyceni. Dave już otwierał usta, aby odpowiedzieć, ale Mike wskazał gestem, aby nic nie mówił, po czym odparł, dokładnie wyważając słowa:
– Tak... słyszałem o tym. I to prawda... Rozwiązujemy zespół.
Słowa Michaela wystrzeliły niczym z armaty i zawisły w postaci czarnego prochu pod sufitem. Dziennikarz spojrzał na mężczyznę. Rozchylił lekko usta. Powinien coś powiedzieć, ruszyć się, rzucić jakimś żartem. On tymczasem milczał. Spojrzał na Shinodę, myśląc, że się przesłyszał.
Wszytko to, co wydarzyło się parę chwil temu nie było nagłym kaprysem, ani też chwilowym kryzysem. Wydarzenia, jakie do tego doprowadziły nawarstwiały się przez ostatnie miesiące, by w końcu móc dojść do punku kulminacyjnego i wybuchnąć na oczach tysięcznej publiczności.
Mike poczuł się przez chwilę jak w pantomimie, a dwa wieżowce leżały wśród gruzu i kurzu. Spojrzał w ciemne i nieczułe oko kamery, ale żadne dźwięki do niego nie dochodziły. Już nie był częścią tego świata. W tym mimodramie grał główną rolę. Wstał z kanapy, swoją postawą pokazał jak bardzo jest zdruzgotany. Zgarbiony opuścił studio nagraniowe, choć w słuchawce reżyser kazał mu wracać. Ale on go nie słyszał. Wywiad skończono. Muzycy rozpierzchli się do wyjścia, byle tylko nie skrzyżować swoich dróg. Mike dojrzał Chestera. Podbiegł do niego, gwałtownie odwrócił za ramię i bez słowa, bez żadnego uzasadnienia, pełny złości i goryczy, z zaczerwionymi oczami chwycił go za koszulkę. Uderzył go z całej siły pięścią w twarz. Bennington zatoczył się, wpadł na baniak z wodą i upadł na niebieską wykładzinę. Shinoda kopnął go jeszcze, nie panując już nad sobą. Poczuł, jak ktoś go odciąga do tyłu. Wierzgał, kopał, czuł wściekłość, klął. Zdążył się jeszcze wyrwać dwóm mężczyzną i dwa razy podarował cios próbującemu wstać Chesterowi.
Nie czuł smaku triumfu, ani nawet nie wyładował złości. Póki co nic nie mogło mu pomóc.

~*~

Piątka mężczyzn, niegdyś złączonych węzłem przyjaźni, który przez ostatni rok przetarł się w kilku miejscach wystawiony na próbę, wyszła z oszklonego budynku. Fala fotoreporterów okoliła były zespół swoimi sidłami, próbując dowiedzieć się czegoś więcej, niż to, co było powiedziane w programie telewizyjnym na żywo.
Michael wraz ze swoim ochroniarzem przepchnął się przez tłum. Słyszał jeszcze piski fanek i krzyki fanów proszących go o autograf, ale nie zatrzymał się. Chciał jak najszybciej opuścić to miejsce.
Z kolei Chester robił dobrą minę do złej gry. Udzielał wywiadów ze śmichem, rozbijając na atomy każdy powód, dlaczego zespół się rozpadł. Podpisywał autografy. Linkin Park potraktował jako kolejną przygodę, następny sposób na wykazanie się. Gdy dziennikarze muzyczni pytali się o jego życie prywatne, tylko wtedy chwilę milczał i zbywał te pytania. Żurnalistów ciekawiły też siniaki na jego twarzy i zaschnięta posoka na rozciętej wardze. Bennington odpowiadał żartem, nie wydając Michaela. W jakiś sposób go rozumiał.
W tamtej chwili w głowie Shinody nadal panowała pustka. Pantomima trwała. Czuł upływający wokół niego czas, jednak miał wrażenie, że on już do tego wszystkiego nie należy. Życie które się wokół niego toczyło jakby nie było jego.
Drgnął.
Wydawało mi się, że mam wszystko..., Michael pomyślał ponuro, rzucając przelotne spojrzenie na Benningtona, który denerwował go swoim zobojętnieniem jego osobistej tragedii.
...przyjaźń...
Piętnastoletnia dziewczyna z burzą brązowych loków podstawiła mu pod nos zdjęcie całego zespołu. Mike poczuł niemiłe ukłucie w sercu, myśląc w tamtej chwili o pewnej dziewczynie, której imienia już nie pamiętał. Wiedział tylko, że tęskni za nią, za jej projekcją, czymś, co sobie kiedyś wyobraził, z każdym dniem coraz bardziej.
Pognieciona w kilku miejscach kartka nabrała nagle ostrości. Szóstka dwudziestoparoletnich chłopaków stało na scenie. Jeden z nich ściskał w ręku nagrodę Grammy za najlepszy rockowy debiut dwa tysiące drugiego roku.
Dziewczyna spojrzała niepewnie na Michaela.
– Przepraszam – szepnął bardziej do siebie niż do niej i przeszedł dalej.
...miłość...
Zobaczył Annę w tych najgorszych chwilach jego małżeństwa. Kochał ją, oczywiście, że ją kochał. Kochał ją nawet wtedy, gdy go porzuciła. Nie docenił jej dobrego serca i z tego powodu też cierpiał.
...pasję, którą dzieliłem się z innymi.
Widział światła reflektorów, tłumy rozhisteryzowanych fanów. Czuł własną radość, gdy mógł częścią siebie podzielić się z innymi i im pomóc. Dotykał blasku, zatapiał się w nim. Był i trwał.
Och Boże, straciłem tak wiele...
Michael Shinoda wsiadł do samochodu. Dzisiejszego dnia mógł umrzeć. Nic go to już nie obchodziło.


Betowała: Mercedes Skyfallgirl


Po napisaniu tego rozdziału czuję się jak jeden, wielki uczuć. Jestem ciemną masą uczuciów, już nie rozpoznaję niczego. Wyprano mnie, odwirowano i jak byłam kolorowa, to teraz jestem śnieżnobiała. Mam nadzieje, że znów nabiorę barw.
Ten rozdział jest zadziwiająco długi. Nie zdziwię się, jeżeli czytaliście ten twór na raty.
Widzieliście, że ten tekst kursywą w ostatnim epizodzie był ze zwiastunu? Kto się skapnął, ręka do góry, a ja będę odznaczać wielkim uśmiechem, za spostrzegawczość i jakąś dozę zapamiętania.
Ok, uciekam. Papapap

PS. Potrzebuję dużej motywacji, także wiecie co robić. :)

10 komentarzy:

  1. jak nigdy nie komentuję, tak teraz aż to zrobię...
    tyle tu uczuć... nie, ja tak nie umiem
    ale to jest śliczne ;;;;;;;;;;

    OdpowiedzUsuń
  2. aaaaaa, chciałam być pierwszaaaaaaaaa
    no i nie wiem czy dam radę dzisiaj i jezusie drogi dlaczego teraz i dlaczego nie o 13 albo 16 albo coś takiego i kiedy nie miałam siły żyć i potrzebowałam właśnie czegoś takiego i bfjskdmsksmdnndsmkdkd jezu co za uczuć

    OdpowiedzUsuń
  3. Okeeee. Jestem i przeczytalam.
    Aktualnie jestem w rozsypce, wiec napisze, ze mi sie podoba.
    Pozdrawiam x

    OdpowiedzUsuń
  4. (część pierwsza)
    Przeczytałam to w dniu, w sobotę. Komentarz napisałam wczoraj, ale rozłączyło mi internet i uratowało mnie tylko desperackie skopiowanie tekstu komentarza i wklejenie go do ukochanego worda. Jakoś jednak nie podobał mi się ten twór i piszę jeszcze raz, bo mam już wszystko gdzieś i mogę robić, co chcę. Hehuwh. No dobra. Faktycznie, tym razem rządzi tu bezsprzecznie uczuć; jeden, wielki uczuć. I też byłam uczuciem, gdy to czytałam. Wiesz w którym momencie? Kiedy Mike przywalił Chesterowi. No się kurwa chłopakowi należało! Zwykle jest takim okropnym, małym skurwysynkiem, którego niby wszyscy lubią i hohoho hahaha, panie Chesterze, jaki pan zabawny, a w rzeczywistości aż się w człowieku gotuje. Poza tym to było zupełnie jak w Brokeback Mountain, więc momentalnie urosła mi w gardle gula o absurdalnych rozmiarach, a potem się roztopiłam i dokończyłam lekturę jako ciecz. Beznadziejna, pozbawiona sensu życia ciecz. Taki jest już uczuć. Uczuć to ciecz i bezsens. Anyway przez skojarzenie z Brokeback zapachniało mi bennodą, choć wiem, że to bardzo zły kierunek, na który nie ma tu miejsca. Smutnam, bo mój nick mówi sam za siebie. Jednakże z drugiej strony sugerowanie związków między chłopakiem a dziewczyną przez 12 rozdziałów, a potem zaskakiwanie i HA, TO JEDNAK BĘDZIE GEJOZA, to jednak niefajne. Także no okej, przeżyję.
    Jeśli chodzi o rzeczy których mi w tej części brakowało, to zdecydowanie płynne przejścia pomiędzy wspomnieniami/rozkminami/skojarzeniami Mike’a i Chestera w scenie ich spotkania. Za pierwszym razem w ogóle nie ogarnęłam, o co chodzi. W pierwotnej wersji tego komentarza zwróciłam na to mocno uwagę, ale to już nieaktualne, bo wczytałam się w tekst i na 70% ogarnęłam. No, tak czy inaczej było ciężko i o ile uwielbiaaaam surrealizm i dziwne, nieskładne czasem opisy i wypowiedzi, to tutaj mnie to wyrwało z miłego nastroju, bo musiałam 5 razy wracać i czytać po raz kolejny (by w końcu i tak nie zrozumieć). Niektóre elementy tekstu trzeba umieć „obronić” (?). Jeśli najpierw rzucasz mglistymi nawiązaniami i budzącymi wątpliwości skojarzeniami, to potem warto zaznaczyć, o co ci chodziło. Albo bardzo wyraźnie odznaczyć to poprzez kursywę itp. U ciebie to wystąpiło, i know, i know. Ale znowu tak jakoś dziwacznie i niezdarnie.

    OdpowiedzUsuń
  5. (część druga)
    Przy okazji wspomnienia o spotkaniu chłopaków, napiszę, że lubię smutnego Chestera. No i wiedziałam, że będzie smutny! Za dużo smutku co prawda czasem prowadzi do nieuzasadnionego i irracjonalnego wkurwu, o którym pisałam wyżej, no ale omg, wyważone smutki są fajnie. I papierosy, szyby, odsłuchiwanie wiadomości milion razy (znam to ostatnie tak dobrze, że aż mi się nieprzyjemnie skręciło w żołądku, gdy o tym przeczytałam :C). Dobrze, cholernie dobrze opisujesz takie rzeczy. Zwracasz uwagę na szczegóły. I twoi bohaterowie nie wykonują takich „typowych” zapchajdziurowych i blogaskowych czynności, tj. przygryzanie warg, ocieranie pojedynczych łez, wtulanie twarzy w zagłębienie między szyją a obojczykiem (jezu to było wszędzie) i za to cię uwielbiam. Głównie.
    Jeszcze odnośnie rozwoju wypadków: Linkin Park trupem? W sumie okej, fajnie, przynajmniej nie wydadzą ATS. Tylko czy Mike serio ma zamiar się zabić? Ten tekst pisany kursywą jest dość... jednoznaczny. Chyba, że to metafora. I Mike zamiast odejść na drugą stronę, odejdzie do sklepu obuwniczego. Albo nie wiem, do Uzbekistanu. Jakaś hodowla warzyw, mała farma itp. Posiadanie ziemi zmienia postrzeganie świata, Michael. Nie zabijaj się.
    Poza tym skąd on wiedział, że Anna go opuściła? To znaczy jeszcze przed tym, zanim znalazł list w kuchni. No bo przecież mogła wyjechać sobie na weekend (do Uzbekistanu). Mike, wszechwiedza jest jedną z oznak bycia Mary Sue, be careful.
    Z każdym rozdziałem zaczynam coraz bardziej lubić formę pisania przez ciebie tego bloga. Nie umiem tego opisać i wytłumaczyć. Po prostu już rozumiem cel umieszczenia tu tylu bohaterów (w innych opowiadaniach też są takie mega długie zakładki z bohaterami, gdzie te wszystkie laski rozpisują szczegóły takie jak kolor oczu lub zainteresowania <>, a potem połowa z wymienionych postaci pojawia się na dwie sekundy lub wcale nie występuje w opowiadaniu) i tej charakterystycznej narracji. Nie ma tu ważnych i ważniejszych, a do tego byłam – niestety – przyzwyczajona i stąd mogło brać się moje niesamowite nieogarnięcie.
    Jejuś, rozpisałam się jak nigdy. Miałam jeszcze wspomnieć o Markley, bo jakoś ją chyba polubiłam. No. To chyba tyle.
    Podsumowując: Mike, nie zabijaj się, Chester, jesteś nieziemsko seksowny, gdy obrywasz w ryj.
    Papa i weny i w ogóle rzeczy, nie.

    (pisałam w częściach, bo podobno za długie pf)

    /Bennoda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow. Wow. WOW. Cieszę się, że zmarnowałaś tak wiele czasu na mnie i WOW. W życiu nie czytałam tak długiego komentarza. hahaha
      Ja dość króciutko powiem, że:
      1. Tak, scena z rozwalaniem mordy podchodzi mi także. W niej jest wszystko, everything.
      2. Tak, ta rozmowa chłopaków wyglądałaby lepiej na jakimś filmie. Te retrospekcje, te wymyślone rozmowy. Tam czcionkę zmieniłam, ale wiem, że to takie trochę nie do ogarnięcia, ale postanowiłam to wstawić, bo raz się żyje.
      3. Mikey nie umrze. :c Mikey nie może umrzeć. To tylko takie przypuszczenie, wiesz, takie zrezygnowanie, no coś takiego. Jezu, nie, żadnej takiej śmierci tu. Cierpienie, tak. Mikey wyjechał do Uzbekistanu, polować na słownie i płakać.
      Nom, to tyle. Dziękuję.

      Usuń
    2. He, bennodziara potrafiła walnąć 4-częściowy komentarz. to był hardkor. no i to był czas zdecydowanie nie zmarnowany. nawet powiem ci, że mam niedosyt, bo czegoś chyba ważnego nie napisałam.
      i juhu, majk żyje! *dmucham w taki hollywódzki urodzinowy gwizdek, wiesz o jaki chodzi*

      Usuń
  6. Tytuł mi się podoba. I tytuł rozdziału mnie urzekł. Jest idealny. Ale nie będe pisac ci całego komentarza o tytule.
    Przerwałam pisanie wypracowania na lekcje, żeby to skomentować, bo naszła mnie na to wena i chęć. Więc tak...
    Czuję się tak, że się czuję i czuję się czując zbyt wiele. Więc się czuję.
    I z początku to było dla mnie takie "Nie ogarniam, za dużo" ale potem, do momentu wywiadu zrobiło mi się dziwnie i zrobiło mi się przykro i... nie wiem.
    I wszystko stało się takie czarno-białe. I atmosfera tego bloga jest taka melancholijna, taka czarno-biała, szarawa.
    I w ogóle. Ciężka.
    Rany, chce mi się płakać, za bardzo przeżywam i chyba nie będę w stanie napisać niczego do siebie (dziś, tak tak, chciałam dodać kolejny) bo czuję się teraz jak takie kolejne beztalencie i idę się chować do cienia depresji pisarskiej ;-;
    Cudowne to jest.
    Słoneczka, weny, czekolady!

    OdpowiedzUsuń
  7. Przetrwałam. Przeczytałam i tak jak Ci obiecałam komentuje.
    Zacznę od od środka czyli Robs i Marylin czy mowolam ci ze ten związek jest nienormalny. Najpierw są że sobą potem się rostają. Powiem jedno to nie jest normalne w związku nawet nie wiem jak określić ich związek. Marylin wkurzyla mnie zdrada się nie liczy gdy mieli kryzys. Nie rozumiem tego. I nie
    będę próbowała tego zrozumieć. Ale nie tylko postawa Marylin mnie zdenerwowała. Postawa zespołu też nie była fajna jednak ja to rozumiem bo takie jest takie opowiadanie.
    Hmm co do Chestera to chciałabym powiedzieć wiele ale nie potrafię dobrać słów.
    A co do końcówki to wiedz jak bardzo na nią czekałam. Bardzo mocno. I wiesz co jest po prostu GENIALNIE!
    Pokazałas tu że może się tak stać w realnym życiu przetrzeć wieży przyjaźni a co za tym ostatnie zakończyć działalność zespołu.
    No cóż nie wiem co jeszcze napisać
    To że czekam na kolejny s utęsknieniem i czekam na kolejny

    OdpowiedzUsuń
  8. ej, to będzie mega wredne, ale tak sobie teraz czytam komentarze pod twoimi rozdziałami i karuzela śmiechu się nie zatrzymuje *mrugam do ciebie dyskretnie*
    *i tak wiesz kim jestem więc się nie będę logować nawet*

    OdpowiedzUsuń

Komentarz to największa motywacja dla autora, nawet ten niepochlebny. Za wszystkie bardzo szczerze dziękuję.