Rozdział
piętnasty
Chrońmy
rodzinę
jak umiemy, bo rodzina
nie ma ceny
Drugi
marca 2009 roku.
Laura
czasami myślała o Michaelu. Stawał w kolejce jej ważnych spraw,
czekał tam długie godziny, a nawet dnie. W końcu zmęczony
przysiadywał na końcu sznureczka. Koczował w małym śpiworku i
zjadał konserwy. Przewiązywał się grubą liną, by nie spaść,
nie dając się odpędzić. Opowiadał, wabił, ale najczęściej
wspominał te dawne chwile, kiedyś pełne radości – dzisiaj już
tylko goryczy. Laura walczyła z nim, bo wiedziała, że pozbycie się
go było ostatnią rzeczą potrzebną do uzyskania równowagi.
Zdawała sobie sprawę z tego, że to tylko jej osobisty miraż, nic
więcej.
Tęskniła
za nim. Za tym, co sobie kiedyś wyobraziła. Był jej ideałem, choć
w rzeczywistości nie potrafił nawet przeżyć jednego dnia bez
złorzeczenia. Michael Shinoda był zwyczajnym człowiekiem.
Irytującym, okropnie wrażliwym, bezczelnym, wybuchowym. Nikim
więcej. Brak mu było boskiej cząstki.
Od
dwa tysiące siódmego roku Laura Jones wpadała w wir pracy –
zaczęła uczyć języka angielskiego i historii sztuki w Middle
School w Homewood. Między sprawdzianami leżącymi na biurku,
Michael już nie koczował zbyt często.
Praca
dała jej odpowiedniej przestrzeni do oddechu. Pozwalała zapomnieć
i ponieść się nowym nurtom. Przy tablicy dawała z siebie
wszystko, angażowała w sprawy uczniów. Na jej lekcjach panowała
przyjazna atmosfera, ale dzieciaki wiedziały, że nie mogą pozwolić
sobie na zbyt wiele.
Dzisiaj
kończyła już dwadzieścia osiem lat i dawno nie czuła się tak
wspaniale. Wszystko powoli zdawało się składać w sensowną
całość. Niektórzy na ułożenie puzzli życia potrzebują trzech
dni, inni roku, a jej zajęło to parę lat. Stawała na nogi, nie
musiała więcej prosić Anthony'ego, by tego miesiąca założył za
nią połowę czynszu. Pieniądze jakie zarabiała, pozwalały jej na
płacenie za siebie i odłożenie wystarczającej sumy. Była już
mniej zależna od kogokolwiek. Powoli myślała nad przeprowadzką,
szukała innego lokum.
Wydawało
jej się, że się zakochała. Tak jak ona był nauczycielem. Miał
syna z poprzedniego małżeństwa i francuski, rodzinny akcent.
Zaczynała mu ufać, budować ważne i solidne fundamenty.
Podkreślała swoje usta szminką, tuszowała rzęsy. Przestała się
zamartwiać i poczuła się atrakcyjna.
Stała
właśnie przed lustrem i kręciła włosy na lokówkę. Miała z nim
wyjść wieczorem do restauracji, aby należycie świętować dzień
swoich urodzin. Szykowało się coś większego, przeczuwała to
swoją kobiecą podświadomością. Albo powie jej coś ważnego,
albo może nawet jej się oświadczy. Na samą tę myśl, żołądek
skurczył się i rozkurczył. Przecież to byłby kompletny obłęd.
Zeszła
na parter. Przejrzała się w wielkim lustrze. Było nieźle.
–
Idziesz z tym... jak mu tam było...? – zaczął Anthony, który
właśnie wrócił do domu z pracy.
–
Jean Pierre.
–
Oryginalne imiona, nie sądzisz? – parsknął mimochodem i odłożył
gazetę na stolik przed Laurą. Kątem oka śledziła ruch jego ręki
z połyskującym zegarkiem i zapiętym na perłowy guzik mankietem.
Zapach jego perfum kojarzący się z rozmowami o życiu, uderzył w
nią.
Ich
spojrzenia w lustrze okutym rzeźbioną, ciemno-bazową ramą
skrzyżowały się.
Anthony,
Anthony, Anthony.
Mężczyzna,
który załatał w niej dziury. Mężczyzna, z którym stosunki na
samym początku nie wyglądały klarownie, a dopiero później
nabrały postępu. Połączyło ich zamiłowanie do sztuki. Laura
lubiła ją tworzyć, a on podziwiać. Ludzi zazwyczaj splatają
dziwne zamiłowania.
Kobieta
przewróciła oczami i oznajmiła:
–
Będzie tutaj za chwilę.
Anthony
widział tego mężczyznę raz czy dwa razy, gdy bezczelnie parkował
swoim nowym modelem BMW pod jego oknami i doprowadzał Laurę aż pod
drzwi, kradnąc po jednym pocałunku z jej policzka i ust. Później
odchodził tym swoim sprężystym krokiem, którego nie wyzbył się
z wieku nastoletniego. Odganiał palcami blond włosy, a gdy siadywał
na fotelu kierowcy i odwracał głowę, by spojrzeć jeszcze raz na
Laurę, Anthony mógł przysiąść, że z odległości paru jardów
i przez firankę spostrzegał błysk w jego błękitnych oczach. I za
każdym tym razem Barrow czuł delikatne, ostre, srebrne igiełki.
Wiedział, że to szpilki zazdrości.
Mężczyzna
zacisnął szczękę.
Anthony
przepuścił Laurę w drzwiach i pozwolił jej pierwszej zająć
miejsce przy stoliku w szpitalnym bufecie. W pomieszczeniu pachniało
mięsem – dzisiejszym daniem głównym. Gwar unosił się pod
sufitem. Mężczyzna zajął miejsce naprzeciwko niej. Oddzielał ich
tylko mosiężny stół i cerata w biało-czerwoną kratkę.
–
Co chcesz mi powiedzieć? – zaświergotała wesoło, przekrzywiając
lekko głowę i próbując napotkać jego oczy. Była w bardzo dobrym
humorze, już niedługo miała wrócić do domu.
Spojrzał
na nią i uśmiechnął się smutno. Tak właściwie to tylko usta
się wykrzywiły, a oczy zostały niewzruszone.
Złączył
ręce na stole i zrobił z nich koszyczek.
–
Kończę staż tutaj. Carmen mnie zostawiła. Nienawidzę tego
miasta. Wyprowadzam się.
Cztery
krótkie zdania zawisły, powoli wtopiły się w tło rozmów innych
ludzi, lecz po chwili upadły na podłogę. Nie rozbiły się, ale
też nie odbiły. Po prostu opadły, jak piórko.
Laura
patrzyła na niego z niedowierzaniem. Mina jej zrzedła.
–
Ale jeżeli chcesz, możesz mnie odwiedzić. – dodał szybko.
Dziewczyna
powstrzymała się przed parsknięciem. Litował się nad nią, albo
rzeczywiście ją polubił. A może jedno i drugie?
Laura
wiedziała,
dlaczego akurat teraz przypomniało jej
się to wydarzenie. Jakie to miało większe znaczenie i jaki
oddźwięk. Odwróciła
się przodem do niego. Był wyprostowany, z lekko
przekrzywioną dumnie głową. Słońce padało na jego prawy profil.
Wydał się Laurze w tamtym momencie bardzo przystojny. Mierzyli się
wzrokiem. Niebieski dywan dzielił ich jak morze.
–
Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć? – zapytał zbyt ostro i zaplótł
ręce na piersi.
–
Przecież nie muszę ci się tłumaczyć – odparła beztrosko i
odrzuciła włosy do tyłu.
–
Tak uważasz?
Niektórych
rzeczy nie powinno się zapominać. Anthony, jak nikt inny, wiedział
o ulotnej właściwości pamięci, ale nie sądził, że Jones tak po
prostu potrafiła zbagatelizować wszystko to, co ich połączyło.
Parę
szybszych oddechów wstecz, dokładnie dwa tygodnie. Mdlący,
słodki zapach. Zbyt śmiałe spojrzenia i piękniejsze, wirujące
życie.
–
Kocham cię.
Blade
palce zaciśnięte na ramieniu Anthony'ego pobielały jeszcze
bardziej; na skórze zostały tylko krwisto czerwone ślady. Strach w
oczach. Niepewność w zielni i błękicie. Brązowe włosy rozsypane
na poduszce.
Kobieta
wzdrygnęła się, jakby Barrow wylał na nią kubeł zimnej wody.
Odwróciła twarz i usilnie próbowała zaczepić wzrok o szklany
wazon ze sztucznymi kwiatami. Przypomniał jej o czymś, o czym nie
powinien. Napawało ją to wstydem.
–
Przynajmniej byłem szczery. We wszystkim co mówiłem i robiłem.
–
To w takim razie ja kłamałam. I widocznie wino uderzyło mi do
głowy. – O ile jego głos brzmiał gorzko, jej był głośną
przeciwwagą. – Nie chcę tego pamiętać. – spojrzała na niego,
tak, jakby pragnęła zrujnować mu życie.
–
I nawet to co działo się później?
–
Tak.
Laura
Jones była jego odosobnieniem i złamanym sercem.
–
Wiesz... – zawahał się na chwilę, kolejny już raz jego szczęka
zacisnęła się, a jabłko Adama opadało i podniosło się przez
nagle zawadzająca ślinę – Dzięki tobie przeżyłem jedne z
najwspanialszych dni swojego życia. Czułem się wreszcie kompletny,
nie odczuwałem już tego cholernego, towarzyszącego mi od
dzieciństwa uczucia braku akceptacji, ja... Ja wiedziałem, że ktoś
na mnie czeka. Czułem się szczęśliwy, bo wszystko, czego
potrzebowałem było w zasięgu mojej ręki. Wiedziałem, że nie
jestem już sam. – W końcu zakończył cichym, chrapiącym i
pełnym wyrzutu: – A ty mi teraz mówisz, że nie chcesz tego
pamiętać...
Wylewając
z siebie paskudny potok słów miał pochylone ramiona. Wyglądał
żałośnie.
–
To nie tak... – zaczęła.
–
Więc jak inaczej?
–
Ja też... Po prostu... och, sama już nie wiem.
–
To zbyt trudne?
–
Tak, dokładnie tak. Jest jeszcze Jean Perre.
Podeszła
do niego i spróbowała napotkać jego oczy. Wzrok miał zimny i
zamglony jak pierzaste, duszne obłoki za oknem. Był jak dzień
słoneczny i deszczowy.
–
Kochasz go?
Nie
odpowiedziała.
–
Zadałem pytanie.
–
Jest dla mnie ważny – powiedziała w końcu.
–
Rozumiem.
Przeklął
pod nosem. Robił to rzadko. W tym jednym słowie ulokował wszystkie
kłębiące się w nim wrogie emocje. Ruszył się. Wplótł palce w
brązowe włosy. Nie widziała już jego oczu. Pewnie były mokre.
Potarł ręką policzek z igiełkami trzydniowego zarostu. Obszedł
ją. Kochał ją.
–
Anthony... – jęknęła.
–
Znaczysz dla mnie po prostu więcej niż powinnaś. Nic na to nie
poradzę.
Znów
przeklął.
Poszedł
do kuchni. Zniknął za białą ścianą, którą wspólnie malowali,
a potem okładali przy framugach granatowymi kafelkami.
Blondyn
w mercedesie zniecierpliwiony nacisnął dwukrotnie klakson. Ten
dźwięk zawsze kojarzył się Laurze z czymś dobrym. Przywodził
wspomnienia dziecinnych prób parkowania samochodu z ojcem. Siedziała
wtedy na jego kolanach i naciskała z całych sił środek od
kierownicy. Wtedy się śmiała. Teraz miała ochotę się rozpłakać.
Anthony
wrócił, prawdopodobnie już drugi raz przechodząc obok niej. Na
usta cisnął mu się przytyk. Chciał jej powiedzieć, aby poszła
już do swojego ukochanego. Nie odezwał się.
Laura
przelotnie wyłapując jego wzrok zróżnicowanych oczu kolejny raz
zastanawiała się, ile jeszcze razy zmieni zdanie. Który to już
raz zechce go pokochać, a który zechce
być zupełnie obojętna. Który to już raz będzie na jego widok za
szybko łapała powietrze.
Staną przed nią, wyjął ręce z włosów. Błyskawicznym ruchem
wyciągnął je w jej stronę. Nie wiedziała czego ma się
spodziewać. Ujął jej twarz. Klakson zatrąbił już czwarty raz.
Pocałował
ją. Jego usta często dotykały jej dłoni i policzków; czasami
stykały się z pogryzionymi z nerwów wargami. Ale teraz ten
pocałunek był zupełnie inny. Smutny, lekki. Anthony lubił
melancholię, która wypełniała go całego, ale miał już tego
dosyć. Chciał jej wszystko oddać, by sobie to wzięła, na
spotkanie z tym idiotą w samochodzie.
Gdy
w końcu oderwał swoje usta od jej, widział zdziwioną twarz
kobiety. Kilka łez za perliło się i spłynęło po policzku w
kolorze piwonii, rujnując ten perfekcyjny makijaż.
Drżała.
Kalkulowała. Przeliczała i ważyła. Już wiedziała, co ma zrobić.
–
W takim razie... – przełknęła ślinę. – Daj mi chwilę.
Otarła
wierzchem dłoni łzy, wzięła parę wdechów i poprawiła włosy.
Wygładziła zmarszczki na nieskazitelnie białej koszuli. Wyszła z
domu.
Anthony
stał chwilę w jednym miejscu, czując, jak całe jego życie mu
umyka. Podszedł do okna. Spojrzał na podjazd. Laura rozmawiała z
Jeanem, tłumaczyła mu wszystko. Do jego uszu dochodziły strzępki
ich rozmowy. Jeżyk francuski dawno go tak nie kuł.
–
Non, je ne regrette rien – to było
ostatnie zdanie jakie Anthony usłyszał i zrozumiał. Zbyt dobrze
znał piosenki Edith Piaf.
Odszedł,
a firanka zafalowała. Była jak kurtyna dzieląca przeszłość od
teraźniejszości. Cienka płachta.
Usiadł
na kanapie i włączył telewizor. Wpatrywał się w przewijające
się kolorowe obrazy. W głowie miał zbyt wiele scenariuszy,
pomysłów, odpowiedzi i wizji swojego zachowania – to sprawiło,
że w ostatecznym rozrachunku w jego umyśle panowała pustka, ale
nadal czuł się nieszczęśliwy. Oglądał.
Laura
wróciła. Dźwięk otwieranych drzwi sprawił, że Anthony'emu serce
podeszło do gardła.
Między
nimi było niewyobrażalne napięcie, jak ładunki elektryczne
przeskakujące w linii prądu.
Usiadła
obok niego na kanapie. Miękkie poduszki załamały się. Przez
chwilę bezmyślnie wpatrywała się w martwą taflę telewizora.
Anthony nie mógł już dłużej znieść narastającego niepokoju
gdzieś w okolicach żołądka.
Po
chwili bez słowa, delikatnie wyjęła mu pilot z ręki i wyłączyła
telewizor.
–
Jeżeli to spieprzysz, to przysięgam, zabiję cię.
Nie
spojrzała na niego.
Dwunasty
czerwca 2009 roku.
Emily
stała w oknie i obserwowała Connora, jej sąsiada, oddalającego
się do pracy. Chłopak szedł sprężystym krokiem,
charakterystycznym dla nastolatków w trampkach. Ciemne włosy miał
przygładzone żelem, a jeansy zwisały mu nieco poniżej pasa, ale
nie przekraczały linii pośladków. Chłopak był przystojny,
proporcjonalnej budowy, z olśniewającymi oczami w kolorze indygo
oraz czystą skórą. Ale Emily Jones nie uważała go za
atrakcyjnego – dla niej nie liczyli się młodsi mężczyźni.
Wolała tych starszych, już nieco zużytych, lekko pomarszczonych,
jak książki z drugiego obiegu. Lubiła przyglądać się dojrzałemu
mężczyźnie i wyobrażać sobie młodego chłopaka, którym niegdyś
był, w ten sam sposób, w jaki patrzy się na twarz dziecka i
zastawia, jak będzie ono wyglądało, gdy dorośnie.
– W co się tak wparujesz?
Emily obejrzała się za siebie i uśmiechnęła do mężczyzny w
łóżku. Peter Walce – jej lekko pomarszczony,
trzydziestopięcioletni kochanek.
–
Nic szczególnego – odpowiedziała, mrużąc oczy.
Usiadła
na brzegu łóżka. Stopa Petera wystawała spod kołdry. Uszczypnęła
ją.
Mężczyzna
jęknął i szybko wciągnął nogę.
–
A to za co?
–
To kara – odpowiedziała – za ignorowanie mnie wczoraj wieczorem.
–
Co? – zmarszczył brwi.
–
Dobrze wiesz: co. Kiedy pojawiła się Lizzie, nagle zacząłeś się
zachowywać, jakbyś w ogóle mnie nie znał.
–
O Boże, Em. Przecież to moja dziewczyna!
–
Przecież wiem – mruknęła – Ale mimo wszystko, to niezbyt miłe,
prawda?
Związek
Emily i Petera od zawsze był nieformalną mieszaniną sporadycznych
interesów i nieskrępowanej przyjemności. Spotykali się raz czy
dwa razy w tygodniu na drinka lub seks, albo na jedno i na drugie, a
on wypłacał jej żartobliwie nazywaną przez siebie „pensję”;
okrągłą co miesięczną sumkę na życie, opłacenie studiów i
wódkę. Robił tak, bo po pierwsze, stać go było na ten wydatek, a
po drugie, bo taki miał kaprys. Ten wygodny, niekrępujący układ z
odrobiną zabawy odpowiadał obojgu od roku. Emily póki co nie
oczekiwała czegoś więcej od Petera, choć odczuwała pewne
rozczarowanie, że przez te dwa lata ich znajomości, Walce nie
zdołał się w niej zakochać, a kiedy cztery miesięce temu Peter
zadłużył się w trzydziestodwuletniej kobiecie, uosobieniu
macierzyństwa, z dwójką dzieci, własną firmą i winnicą w
Toskanii, miała wrażenie, że została po prostu oszukana.
– Słuchaj – westchnął Peter, siadając na łóżku. – Nie
miałem pojęcia, że Lizzie pojawi się wczoraj wieczorem. Wcześniej
mówiła, że nie znajdzie opiekunki...
– Słucham?
–
Miała przyjść do mnie, ale zadzwoniła, że nawaliła jej
opiekunka i...
–
I zaprosiłeś mnie zamiast niej. – Weszła mu w zdanie.
–
No tak.
–
Kurewsko czarujące.
–
Jezu, Emily....
–
Jezu, Emily, co? Mam tego cholernie dosyć. Ta cała sytuacja jest
popierdzielona.
–
Em, daj spokój.
–
Nie, nie dam spokoju. Ty i ja. Kiedyś byliśmy równi, byliśmy tacy
sami. Ale odkąd poznałeś Lizzie, to czuję się, jakbym była
jakimś śmieciem, który szwenda się za tobą i łata dziury w
twoim życiu.
– To kompletny odjazd.
–
I przestań mówić w ten sposób. Jak jakiś nastolatek. Masz
trzydzieścipięć lat. To brzmi śmiesznie – warknęła
Emily
wzdrygnęła się w duchu, kiedy tylko te słowa wyleciały z jej
ust. Zachowywała się perfidnie, ale nie mogła się opanować.
Odwróciła
twarz, a jej wzrok padł na jej odbicie w lustrze. Miała pełne
wyobrażenie na temat swojego wyglądu, w które głęboko wierzyła.
Szatynka o jasnych oczach z kremową skórą. Z reguły jej sobowtór
w tafli lustrzanej przedstawiało dokładnie to, czego oczekiwała.
Ale zdarzały się też i gorsze chwile, jak dzisiejszy ranek.
Pod
oczami miała rozmyty makijaż. Czasami z rozmazanym make upem
wyglądała seksownie i drapieżnie, dzisiaj zaś zdawała się być
zmęczona i jakby obłąkana. Na głowie nastroszyły się włosy
koloru platynowego blondu, wyciśnięte z tubki numer 6 (nadal nie
przyzwyczaiła się do tego koloru), z rdzawymi, wyraźnie widocznymi
odrostami, na dokładkę przetłuszczone, a na brodzie straszył duży
pryszcz. Zastanawiała się jak Lizzie wyglądała zaraz po
przebudzeniu, ale po chwili zdała sobie sprawę, że nie ma to
żadnego znaczenia, bo przecież Peter jest w niej zakochany i choćby
nie wiadomo co, w jego oczach i tak wyglądała najpiękniej na
świecie.
Rozległo
się pukanie do drzwi. Dziewczyna odetchnęła z ulgą i zawiązała
szlafrok.
–
Emily, to ja, Augustus.
Westchnęła
i otworzyła drzwi.
–
Cześć. Przepraszam, chciałem tylko... o, cześć Peter. –
Mężczyzna wyjrzał zza jej ramienia i
przesłał Walce'owi
blady uśmiech.
Peter
wyciągnął rękę i wykrzywił usta w równie bladym uśmiechu.
Wyglądał
głupkowato, usadowiony między poduszkami z dromaderami na różowej
i spranej narzucie, z tą swoją szeroką i owłosioną klatką
piersiową i siwiejącymi skroniami. Wyglądał, z czego Emily zdała
sobie nagle z przerażeniem sprawę, jak głupi przystojny facet
mający głupi romans. Przełknęła ślinę.
–
Chciałem tylko przypomnieć ci o czynszu. Pomyślałem sobie, że
może dziś mogłabyś dać mi czek. Trzeba uregulować rachunki i
jeśli nie zapłacę do końca tygodnia, to, no cóż, nie będzie
ciepłej wody. Albo ogrzewania. To tyle.
–
Dobrze – westchnęła – dobrze. Dam ci ten czek wieczorem.
–
Tak, tyle, że to samo mówiłaś w zeszłym tygodniu. Nie dostałem
od ciebie żadnych pieniędzy od końca kwietnia,
a nawet wtedy nie zapłaciłaś całej kwoty i...
–
Gus, dam ci ten czek. Wieczorem. Okey? – przerwała mu zbyt ostro.
–
Dobrze. Okey. Obiecujesz?
–
Obiecuję.
–
No dobra, w takim razie to wszystko. Do zobaczenia. Do zobaczenia,
Peter.
–
Do zobaczenia, Augustus.
Emily
zamknęła drzwi, odwróciła się i uśmiechnęła do Petera. Odkrył
kołdrę zapraszająco.
–
Przykro mi, stary.
Zrzuciła
kołdrę z powrotem na jego nagie ciało i sięgnęła po frotkę,
którą związała włosy w kitkę.
–
Nie jestem w nastroju.
–
Nawet na szybki numerek? – zapytał
–
Nawet na szybki numerek.
Puściła
do niego oczko, by złagodzić nieco odmowę. Nie miała ochoty na
kolejną awanturę. Zdawała sobie sprawę, że czekała ich poważna
rozmowa, ale teraz wolała jej nie zaczynać. Pragnęła jedynie
wejść pod prysznic. Tak bardzo chciała być czysta.
Trzydziesty
pierwszy sierpnia 2009 roku.
Emily
musiała przyznać, że decyzję swojej siostry przyjęła z
dezaprobatą. Nie podobał jej się ten pomysł, zdawał się być
nie realny, zważywszy na wydarzenia, których niewyraźny kontur
znała. Wtedy, gdy stała w oknie i przyglądała się jak jej
siostra odchodzi z domu rodzinnego, czuła rozżalenie. Gardło
zacisnęło się. Już wiedziała, że raczej Laura się nie odezwie.
Miała
wtedy lat trzynaście i zachowywała się jak każda nastolatka;
zaczytywała się w książkach Sparks'a, słuchała popularnych
piosenek z dennymi tekstami, eksperymentowała z kosmetykami i
zakochiwała się niefortunnie. I odkąd skończyła lat piętnaście,
szukała zawsze kogoś, kto potrafiłby się nią zająć.
Czuła,
że w momentach, w których łapała okruchy dzieciństwa, nie
potrafiła się odnaleźć w rzeczywistości. Czasami żyła
przeszłością, co było też częścią jej jestestwa i
wrażliwości. Do pewnych spraw dorastała wolnej, a gdy osiągnęła
pełną dojrzałość, wrażenia życia dorosłego uderzył w nią
jak rozpędzony pociąg.
Jedną
taką rzeczą był związek Peterem Walcem, teraz, wymykający jej
się z rąk od dłuższego czasu.
Mężczyzna
opuścił jej pokój w mieszkaniu zamieszkiwanym przez jeszcze paru
innych lokatorów. Powietrze pachniało jego drogimi i ciężkimi
perfumami Dolce &
Gabbana.
Wzdrygnęła się. Szczerze
nie znosiła tego
zapachu.
Wrzuciła
do torebki kilka najpotrzebniejszych rzeczy, papierową kopertę,
bilety i książkę z pozaginanymi rogami. Wyszła z pomieszczenia,
zamknęła drzwi na klucz, nadal nie będąc pewna, czy podróż do
Alabamy jest słuszna.
~*~
Nie
szukała Laury na siłę. Przez te całe lata miała wrażenie, że
to był osobisty wybór jej siostry i widocznie miała ku temu
powody. Ale wystarczył tylko jeden, rzeczowy telefon i smutne
okoliczności, o których nie da się mówić przez papier ani fale
radiowe.
Emily
musiała przyznać, że Domek Pawia sprawiał wrażenie przytulnego i
przestronnego. Był naprawdę piękny, świeżo wyremontowany, z
zadbanym ogródkiem. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę i
wtedy dopiero zwątpiła. Nie wiedziała, czy tak po prostu bez zgody
siostry może wtargnąć w jej najwidoczniej poukładany świat.
Mogła go zburzyć, albo przypomnieć o sobie i zostawić wyrwę.
Emily wiedziała też, że łamie swoją dumę, a to w pewnej sposób
ją osobiście ubodło najbardziej.
Chciała
stąd zawrócić, oddalić się i nie mieć z Laurą nic wspólnego.
I
właśnie dlatego weszła po małych schodkach, stanęła na ugiętych
nogach przed drzwiami z kolorowym witrażem i nacisnęła dzwonek.
Czekała.
Dziewczynę
dobiegły śmiechy. Za klamkę szarpnięto, otworzono drzwi
zamaszyście i przyjaźnie, jakby spodziewano się przyjaciela, albo
serdecznego sąsiada. Kobieta stanęła przed nią i nagle jej twarz
stała się kamienna i bez wyrazu. Wpatrywały się w siebie; Emily
nie mogła uwierzyć, jak bardzo jest podobna do siostry, Laura
natomiast nie mogła się nadziwić jej odwiedzinami. Przez chwile
były jak odbicia lustrzane. Gdzie jedna podążała, tam i druga
zmierzała, by w końcu spotkać się mogły w niebiesko-szarych
oczach.
–
Cześć – powiedziała młodsza.
–
Wejdź – odpowiedziała starsza.
Nic
więcej na przywitanie.
~*~
Emily
usiadła naprzeciwko siostry. Dębowy stół i haftowany obrus
dzielił je od siebie. Zimny, wypolerowany, ciepły, wzorzysty.
Gorąca
kawa kipiąca emocjami wypuszczała parę. Trzeba było uważać, aby
się nie sparzyć.
–
Przyjechałam tutaj... – zaczęła dziewczyna niepewnie. Spojrzała
na Anthony'ego, szukając w nim podpory. W jego poprzednim uścisku
dłoni było jakieś pokrzepienie. Gdy znów rzuciła na niego okiem,
mężczyzny już nie było. – Tak właściwie to... Słuchaj, nie
mam żalu – Kobieta odchyliła głowę – Naprawdę, nie złoszczę
się. Przyjechałam tutaj, bo chciałam ci coś dać.
Ze
swojej bordowej torebki wyjęła grubą kopertę w jasnobrązowym
kolorze. Laura spojrzała na siostrę, próbując dostać odpowiedź.
Wyciągnęła rękę po przedmiot. Powiało chłodem. Emily poczuła
się niechciana w tym miejscu. Skurczyła się w sobie. Kobieta
zajrzała do środka. Banknoty w środku zaszeleściły.
–
To pieniądze z nasze mieszkanie. Sprzedałam je, to jest połowa
kwoty, jaką otrzymałam – wyjaśniła.
–
Nie chcę pieniędzy – zaoponowała Laura – Tobie są bardziej
potrzebne. W ogóle... dlaczego sprzedałaś n a s z e mieszkanie? Co
na to nasza matka? – Pytanie zabrzmiało zbyt ostro.
Emily
wyprostowała się jakby chciała dodać sobie siły. Łzy napłynęły
do jej oczu.
–
Naszej matki już nie ma. Odeszła.
Laurą
wstrząsnęło. Odwróciła na chwilę twarz, a gdy znów spojrzała
na siostrę, była blada jak kartka papieru.
–
Słucham? Kiedy? Co się stało?
Pierwsze
stadium: niedowierzanie.
–
Miała raka. Nie mówiła ci o tym, gdy się widziałyście?
–
Nie, nie mówiła.
Widocznie
nie tylko Laura kłamała.
Drugie
stadium: niepogodzenie się z faktem.
–
To nie jest prawda – szepnęła i zakryła usta dłonią. Łzy
zapiekły jej oczy. – To nie jest prawda...
Emily
wypłakała już połowę swojej żałoby i chciała dodać otuchy
siostrze. Dotknęła jej dłoni leżącej na stole. Kobieta
wyślizgnęła jej się.
–
Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej? Mogłabym się z nią
pożegnać, porozmawiać, przeprosić, cokolwiek...
–
Nie mogłam ciebie znaleźć.
–
A jednak jesteś tutaj! – krzyknęła.
Trzecie
stadium: złość.
–
Przepraszam...
–
Kiedy... kiedy odeszła?
–
Pół roku temu.
–
Pół roku temu – powtórzyła i zaśmiała się gorzko
–
Gdybym nie poszła na badania i w ręce nie wpadłaby mi broszura z
sukcesami operacji kardiologicznych Anthony'ego, gdyby nie było tam
jego numeru telefonu... Nie dowiedziałabyś się nigdy.
–
Czyli to wszystko moja wina?
–
Nie to wszystko... Ale to, że się od nas odcięłaś, bo
coś się wydarzyło. Czy
przypadkiem nie była to wina Michaela?
Emily,
kiedy jeszcze była młodsza, wyobrażała sobie spotkanie
z siostrą. Widziała ją i
siebie w ich mieszkaniu, w kawiarniach, na ulicach, a później na
przystankach, w przypadkowych
spotkaniach. Wiedziała co chciałaby jej powiedzieć, jakie słowa
skolekcjonować i jakim tonem je wypowiedzieć. Chciała jej
opowiadać o ważnych wydarzeniach z życia, jak ukończenie szkoły,
albo pierwsze poważniejsze randki, podenerwować się na nauczyciela
od matematyki. Pragnęła posłuchać historii, a co ważniejsze,
drogich rad starszej siostry. Przegadałyby wiele godzin, w
przyjacielskiej serdeczniej atmosferze.
Tak
się jednak nie odbyło ich spotkanie po latach. Emily miała w sobie
za dużo żalu, a jej temperament nie pozwolił na stłumienie go.
Laura
wyprostowała dłoń i odwróciła twarz, jakby dziewczyna wymierzyła
jej policzek.
–
Dosyć – syknęła – Dosyć.
Przesunęła
kopertę w kierunku Emily; obrus zafalował, powstały białe fałdy
na zimnym stole.
–
Nie przyjmę ich.
Laura
wstała i nie patrząc na siostrę odeszła. Zaczęło się przed
ostatnie stadium – smutek.
~*~
Wieczorem
kobieta wyszła na ganek. Było chłodno, słońce z każdym dniem
przeistaczało się w wrześniowy, czerwono - złoty blask. Otuliła
się szczelniej szarym swetrem.
Przy
barierce stał mężczyzna jej życia.
–
Miałeś
już nie palić, Tony. – rzekła z troską.
Odwrócił
się. Miał na sobie cienki, beżowy płaszcz. Z wielkiej kieszeni
wystawał dramat Szekspira.
Podeszła
do niego i ułożyła głowę na jego ramieniu. W powietrzu wirował
gryzący zapach mentolowych papierosów.
–
Bardzo
mi przykro.
Trzy
słowa szczepione ze sobą jak w walce, padły do stóp Laury.
Rozległy się gdy Anthony nie potrafiła już dłużej zdzierżyć
ich ciężaru. Przycupnęły na drewnianych panelach wielkie,
ciężkie, głośne i niezdarne.
Otoczył
ją silnymi ramionami, a niedopałek wrzucił do popielniczki
ustawionej w kącie barierki.
–
Wiedziałeś,
prawda? Czemu nie powiedziałeś mi wcześniej?
–
Nie
mogłem zagrać roli twojej siostry. Ona powinna cię o tym
powiadomić. – odparł i położył brodę na jej ramieniu.
–
Nie
byłabym dla niej taka oschła.
–
Na
pewno zrozumie.
–
Zostanie
tutaj do czwartku, dobrze?
–
To
świetny pomysł. Musicie jakoś naprawić swoje relacje. Oprócz
ciebie nie ma chyba nikogo innego.
–
Brakowało
mi jej. Naprawdę bardzo mi jej brakowało.
Dwudziesty
piąty października 2009 roku.
–
Powtórz jeszcze raz: „Miłość”.
–
Milosć – odpowiedziała. Mężczyzna zaśmiał się serdecznie.
–
Jeszcze raz. Mi-ło-ść. To nie jest trudne. – patrząc w jej oczy
oraz pomagając sobie ręką próbował wyraźnie wymówić słowo,
aby je dobrze powtórzyła.
–
Milosć. Och! Nie umiem! – żachnęła się.
Złapał
ja za ramiona.
–
Spróbuj ostatni raz. Nie z francuska. Okrągłe.
Dziewczyna
westchnęła.
Tym
razem wymawiając słowo dotknęła językiem podniebienia, a usta
ułożyła w dzióbek. Mężczyzna musiał przyznać, ze wyglądało
to bardzo figlarne.
–
Miłość – wytoczyło się z jej ust.
Michael
uśmiechnął się usatysfakcjonowany. Potarł swoim nosem jej nos
wiedząc, w tamtej chwili, czując, że to było najpiękniejsze
wyznanie miłosne, jakie słyszał w życiu. Jej oczy mówiły
wszystko.
–
O czym myślisz?
Anna
położyła ręce na ramionach męża. Mike mrugając po raz pierwszy
– zmył pierwszy ślad – drugi raz pozostał już nie wyraźny
kontur. Odgonił od siebie wspomnienia. Odłożył obok laptop z
otwartym programem muzycznym. Odchylił głowę do tyłu, by mógł
patrzeć na kobietę.
–
Ciągle chodzi mi po głowie jedna melodia, ale nie mogę tego
uchwycić... brakuje w tym czegoś. – skłamał tylko połowicznie.
–
To do tego tekstu, który mi wczoraj pokazywałeś?
–
Yhm – pokiwał głową
Po
chwili z góry dobiegł ich płacz dziecka.
Spojrzeli
w tamtym kierunku, a Mike westchnął zrezygnowany.
–
Dzisiaj twoja kolej – powiedziała Anna i klepnęła go dla otuchy
w ramię.
–
Rzućmy monetą.
–
Chciałbyś... – odpowiedziała
Po
południu zadzwonił telefon. Mike akurat rysował obrazki z
pięcioletnim synem. Zostawił na chwilę chłopca i odebrał.
–
Cześć, tutaj Frances Soeur, z gazety „Teraz my”. Czy
zechciałbyś...
Oblał
go zimny pot.
–
Wydaje mi się, że to nie jest odpowiedni moment. – Przerwał
jej. Chciał zabrzmieć grzecznie, ale
chyba nic z tego nie wyszło.
Zapadła
cisza.
–
Chciałam tylko zrobić z tobą wywiad, móc wreszcie wybić się i
przestać pisać dla tych beznadziejnych, grafomańskich pisemek. –
W jej tonie było
słychać nutę złości. Albo żałości i zdesperowana.
–
Rozumiem. Ale to nie jest najlepszy moment. Ja... – Ścisnął
słuchawkę, obejrzał się za siebie, czy w pobliżu nie ma Anny i
syknął – próbuję uratować swoje małżeństwo. Nie dzwoń.
Zapomnij.
–
Oui, Monsieur
Michel. – rzuciła
gorzko. – Ale... To
nie jest takie proste...
–
Nic nie jest proste. To... to co między nami się wydarzyło, także
nie było proste.
Mike
usłyszał kroki. Otis przydreptał do ojca i patrzył na niego
zainteresowany. Shinoda gdy tylko go zauważył, spróbował się
uśmiechnąć.
–
Wydaje mi się, że to nie jest możliwe. – powiedział rzeczowym
tonem do telefonu,
maskując swoje
zdenerwowanie – Nie udzielam wywiadów na temat mojego zespołu.
Linkin Park to przeszłość. Do
widzenia.
Odłożył
słuchawkę, nie czekając na odpowiedź. Nie chciał. Nie potrafił.
Zapomniał już.
–
Kto to był? – zapytał chłopiec.
Mężczyzna
klęknął, aby jego oczy były na poziomie oczu dziecka.
–
Dziewczyna ze stażu
– odpowiedział zgodnie z prawdą – chciała przeprowadzić ze
mną wywiad. Nie zgodziłem się – wzruszył ramionami. Po
chili zauważył, że chłopiec trzyma coś
za plecami – Co tam masz?
Dziecko
uśmiechnęło się tajemniczo i pokazało Mike'owi obrazek. Cztery
okrągłe kulki z kończynami. Nieproporcjonalnie duży domek, krzywe
drzewo, słoneczko świecące z rogu kartki i pies, który wyglądał
jak skrzyżowanie konia i owcy z wymalowanym, szerokim, czerwonym
uśmiechem.
–
Ojej, jaki ładny – skłamał mężczyzna i przylepił sobie
uśmiech – Tak, to
naprawdę piękny obrazek.
~*~
Kiedy
siedem lat później Michael będzie udzielać swojego pierwszego
wywiadu po rozpadzie zespołu, wtopi się wygodnie w miękki,
skórzany fotel. Spiker radia BBC powie:
–
Ostatnie już pytanie. Co sprawiło, że nie zwariowałeś? Mówiłeś,
że rozpad zespołu był dla ciebie wielkim ciosem.
Shinoda
spojrzy przez szybę tłumiącą dźwięki na nastoletniego,
naburmuszonego Otisa, Louisa naśladującego brata w każdym jego
geście i Annę. Pomyśli o rodzicach i siostrze. Uśmiechnie się
lekko i odpowie:
–
Moja rodzina.
Powiem
szczerze, że miałam mały problem z tym rozdziałem. (moja rozcięta
ręka, tak, rozcięta, niewątpliwie przyspieszyła ten proces).
Próbowałam wygładzić niektóre niedokończone sprawy i zupełnie
nie potrafiłam się za niego wziąć. Przez poprzednie dwa rozdziały
skupiłam się wyłącznie na Michaelu, w końcu musiałam przestać
zaniedbywać resztę bohaterów. Wygląda tak i myślę, że jest
nieźle. Długo. Musi być długo. Chyba powstanie jeszcze jeden, nad
programowy rozdział. Zobaczy się jeszcze.
Teraz
przyszedł ten czas, kiedy muszę się wam przyznać do czegoś
wstydliwego. Jak zapewne się domyślacie, w postaci Emily Jones
chciałam ulokować siebie. To miałam być ja. Ha, to śmieszne, ale
naprawdę tak myślałam, dwa lata temu, próbując tworzyć tę
historię. Nie wyszło. Nie wypaliło. Ona jest inna i będzie inna.
Ma inną przeszłość, osobowość. Więc proszę jej nie utożsamiać
ze mną.
Wyobrażam
sobie właśnie, że kręcicie nosem do ekranu, albo właśnie go
opluwacie, parskając śmiechem.
Można.
Nie obrażę się.
Papapapa.