Delnoda
How
we end up here? |część trzecia.
Gra
Życie
można zrozumieć patrzeć nań tylko wstecz.
Żyć
jednak trzeba naprzód.
S. A.
Kierkegaard
Rok
2001
Pewnego
chłodnego, niedzielnego wieczoru postanowiłem nauczyć się
żonglować. Miałem wtedy dziesięć, może jedenaście lat. Stałem
w kuchni i próbowałem podrzucać do góry na przemian pomarańcze.
Niestety owoce co jakiś czas spadały na ziemię, a te najbardziej
dojrzałe pod wpływem siły grawitacji na nie oddziaływającej
rozgniatały się. W którymś z takich momentów weszła do
pomieszczenia moja starsza siostra. Płakała. W tamtym okresie
swojego życia często to robiła – była nastolatką, która
czasami nie potrafiła poradzić sobie ze swoimi emocjami. Podeszła
do lodówki, wyciągnęła karton mleka po czym zamknęła drzwiczki.
Jej oczom ukazałem się ja, w piżamie, mającego u stóp
rozgniecione pomarańcze. Spojrzała na nie i zaciskając szczęki,
pobiegła do swojego pokoju.
Wtedy
jeszcze nic nie rozumiałem. Zrumienienie przyszło po paru latach.
Moja siostra porównała ten pomarańcze do uczuć. Gdy są w górze,
wyglądają pięknie i apetycznie, potem lądując na ręce, stają
się zbyt ciężkie, a gdy jest ich więcej, po prostu spadają na
podłogę. Rozgniecione, mokre, nie nadające się do użytku po raz
kolejny.
Teraz
wiedziałem, że to, co zrobiłem z Meryem było tym samym.
Żonglowałem jej uczuciami, a potem je porzuciłem. Sprawiałem, że
były niezdatne do spożycia, nie mogące wrócić do swojej
poprzedniej formy. Teraz jedynie mogłem zrobić z nich sok.
Po
umówieniu się z Walsh na spotkanie, nie potrafiłem skupić się na
wykładach. Wracałem wspomnieniami do naszych wspólnych chwil.
Denerwowałem się, niczego nie przełknąłem na śniadaniu w
bufecie, a nawet nie śmiałem się z żartów znajomych. Nie
wiedziałem czego miałem się spodziewać.
Do
mieszkania wracałem na ugiętych nogach. Bałem się konfrontacji.
Bałem się cofnąć w przeszłość, rozgrzebywać stare rany. Bałem
się znów coś poczuć.
Dziewczyna
przyszła parę chwil po tym jak zdenerwowany zaparzyłem sobie
herbatę, aby czymś się zająć. Spojrzałem na nią przez wizjer,
wylałem parujący napój do zlewu, zastanawiając się, gorączkowo
myśląc. Nie było już odwrotu. Musiałem stawić czoła
przeszłości, aby moja przyszłość była klarowniejsza.
Wytarłem
spocone ręce o spodnie, otworzyłem drzwi, a ona uśmiechnęła się.
Wyglądała bardzo ładnie w sukience z niebieskim dołem
wyglądającym tak, jakby ktoś umoczył go w wielkim kuble farby.
Oczy jej błyszczały, włosy związała w ciasny warkocz leżący na
jej ramieniu. Serce we mnie zadrżało. Przywitaliśmy się
niepewnie, podałem jej ramię, chwyciła za nie i jak kiedyś,
wybraliśmy się na spacer.
~*~
–
Pamiętasz tamto wzgórze, na które zawsze chodziliśmy po szkole? –
zapytała wesoło i kiwnęła głową w stronę kęp trawy.
–
Mieliśmy może po dwanaście lat – zaśmiałem się na samo
wspomnienie.
Dziewczyna
zaczęła wspominać nasze dziecięce przygody. Zazwyczaj się
śmiałem, choć czasami łapała mnie nostalgia. Dzięki niej miałem
wspaniałe dzieciństwo. W którymś momencie zamyśliłem się. Było
mi tak wstyd, a spokój i radość jaka emanowała od Meryem
sprawiała, że czułem się jeszcze gorzej. Lepiej byłoby, jakby
wszystko wykrzyczała mi w twarz. Jej przyjazne nastawienie
sprawiało, że, oczywiście, uspokoiłem się, ale też nabawiło
mnie większych wyrzutów sumienia.
–
Baranku, słuchasz
mnie? – zapytała, kiedy usiedliśmy na zboczu góry. Kiedyś rosła
tutaj trawa, dzisiaj wszędzie było mnóstwo piasku.
Na
niebie wolno sunęły postrzępione chmury.
–
Mhm – mruknąłem,
odwracając wzrok od jej twarzy.
Bolało
mnie serce. Nie jestem pewny, czy dlatego, że potraktowałam ją jak
ostatnią szmatę, czy dlatego, że Meryem
zdawała się ruszyć dalej. Sprawiała wrażenie, jakby to, co się
kiedyś wydarzyło nie dotyczyło jej.
–
Co w takim razie
powiedziałam? – rzuciła we mnie pytaniem, lekko zirytowana.
–
Coś o pozycji firmy
kremów do depilacji na giełdzie? – rzuciłem pierwszą rzecz,
która przyszła mi do głowy.
Ruda
wybuchła śmiechem i położyła mi głowę na ramieniu; poczułem
się na początku niekomfortowo, nieprzywykły do takich aktów
czułości, ale chwilę później otoczyłem ją ramieniem, czując,
jak bardzo brakowało mi jej przez te wszystkie lata.
–
Nie, głuptasie –
zaśmiała się. Jej śmiech był kolejną rzeczą, która się w
niej nie zmieniła. Ten dźwięk był miły dla moich uszu –
Chciałam wiedzieć jak radzisz sobie z Michaelem.
–
Och – mruknąłem,
tracąc znowu koncentrację. – Bywało gorzej. Kiedy się go
ignoruje, bywa całkiem znośny.
–
Widzę, że całkiem
szybko odkryłeś główny sposób na niego.
Dziewczyna
odsunęła się ode mnie i spojrzała na panoramę miasta, która
rozciągała się przed nami. Spojrzałem wtedy na nią. Może to
banalne, ale wyglądała pięknie, lirycznie.
–
Meryem,
uważaj na niego – wypaliłem. Popatrzyła na mnie z
zainteresowaniem. Zawsze wypowiadałem te słowa w stosunku do
kolesi, z którymi akurat się spotykała. Nasze spojrzenia się
spotkały, uciekłem wzrokiem, a ona uniosła brwi pytająco. –
Po prostu… –
zacząłem, ale przerwałem, dobierając właściwe słowa. – To
jest ten typ człowieka, który jednego dnia ma w łóżku jedną
pannę, a następnego inna robi mu śniadanie.
–
Co ty nie powiesz –
parsknęła śmiechem, zakrywając usta dłonią. Także się
zaśmiałem, od razu załapując, o co jej chodzi. Taka była nasza
natura, rozumieliśmy się bez słów. Dobrze było wiedzieć, że
niektóre rzeczy się nie zmieniły. –
Och – zaczęła się
głośniej śmiać, a ja dołączyłem do niej. To wcale nie było
nieodpowiednie, uczucie zażenowania znikło tak samo szybko, jak się
pojawiło.
–
Mogę cię o coś
spytać?
–
Mów.
–
Gdzie się poznaliście?
–
Na koncercie.
–
Na koncercie? –
uniosłem brwi.
–
Uhm – pokiwała
głową. – Mike ma swój zespół. Nie wspominał ci?
–
Wiesz, my ze sobą nie
rozmawiamy.
Spojrzała
na mnie rozbawiona.
–
Okey, rozumiem... –
wybuchnęła kolejną falą śmiechu,
Zamarłem.
Naprawdę, zamarłem. Przeraziłem się.
–
Ale to nie tak...
–
Oj, przecież wiem!
Zaśmiałem
się i ja. Ale bardziej ze swojego przerażenia niż z rozbawienia.
–
Powiadasz, że
spotkaliście się na koncercie?
–
Tak. Grał wtedy w
klubie, w tym samym, w którym my kiedyś... no wiesz. Poszłam tam
przez przypadek, nie myśl sobie. Chciałam odreagować. I pojawił
się on. Ma wielką radochę z grania, ale nie wróżę mu wielkiej
kariery.
–
Dobrze cię traktuje? –
wyskoczyłem z kolejnym niewygodnym pytaniem.
–
Brad, sam wiesz jak to
wygląda. Ściany w tej kawalarce nie są aż takie grube... Jestem
przy nim szczęśliwa. – spojrzała mi w oczy. Tak, jak kiedyś.
Głęboko, przenikliwie – Tym razem nie kłamię.
Pokiwałem
głową.
Nie
jestem pewny, o czym rozmawialiśmy przez następną godzinę, ani
kiedy odprowadzałem ją do domu, lecz wiedziałam jedno: odzyskałam
kogoś ważnego w moim życiu, a to był kolejny krok do odzyskania
normalności.
~*~
Od
tamtego momentu minęło pół roku. Meryem pojawiła się w moim
życiu coraz częściej. Wracaliśmy jednym autobusem – ja z
uczelni, ona z pracy. Spotykaliśmy się w wolnych chwilach, a nawet,
gdy przychodziła do Michaela, zawsze potrafiliśmy znaleźć chwilkę
na zaktualizowanie newsów ze swojego życia. Parę razy natrafiliśmy
na siebie na wszelkiego rodzaju imprezach – obracaliśmy się w
podobnym kręgu znajomych – a po paru drinkach stawaliśmy się
nostalgiczni. Kilka razy nawet, pod wpływem alkoholu, całowaliśmy
się. Dobrze wiedzieliśmy, że to nic wielkiego, ona była nadal
dziewczyną mojego współlokatora, a moje serce należało do kogoś
innego. Tak w każdym razie sądziłem. Walsh stała się częścią
mojej egzystencji, cieszyłem się z tego.
Zawsze
jednak coś musiało nie pasować w mojej układance życia. Czasami
wydawało mi się, że Mike po tych ostro zakrapianych imprezach coś
podejrzewał. Wyczytywał to z mojego spojrzenia. Zazwyczaj nic sobie
z tego nie robiłem, cieszyłem się nawet, że dodaję mu kolejnego
powodu do zmartwień. Wszystko jednak nabrało znaczenia z
perspektywy czasu. Tak jak z pomarańczami.
Relacje
z nim były w jakiś sposób napięte, po prostu nie potrafiliśmy
nadawać na wspólnych falach, nawet rozmawiając o prozaicznych
sprawach. Nasze osobowości odpychały się. Czasami jednak jakaś
nic porozumienia powoli plotła się między nami. Mogliśmy to
zauważyć szczególnie w tych momentach, kiedy jedno wspomnienie
przybierało na sile, a wino nadawało pełniejszej barwy krwi
pulsującej głośno w żyłach.
Później
powstało ich więcej. Tylko w taki sposób mogliśmy się dogadać,
co nam odpowiadało. Wreszcie złapaliśmy wspólny język, a nasze
niezgodne charaktery idealnie uzupełniały się.
Delson
nie był zaskoczony niemożliwością odwrotu. Za sobą miał zimną,
chropowatą ścianę; przed sobą – Michaela. Wszystko, co działo
się przed ostatnie miesiące, gdy mieszkał w tym zaplutym
mieszkaniu przy Stocker Street, prowadziło tylko do tej namiętnej
konfrontacji. Każde słowo, szept, krzyk, podtekst. Brad przełknął
ślinę, zrobił krok w tył, próbując zyskać na czasie i
przewołać do siebie swoje własne jestestwo z czasów, kiedy był
gówniarzem skaczącym z kwiatka na kwiatek. Próbował sobie
przypomnieć, jak to się robi, aby nie zrobić z siebie kompletnego
kretyna. Przez ostatnie lata zmądrzał, powściągnął swoje żądze,
zmienił się. Czego nie można było powiedzieć o Shinodzie
Robiąc
krok, Brad natrafił na ścianę, zdając sobie sprawę z tej niemal
klaustrofobicznej przestrzeni. Przypomniał sobie wzór na obliczenie
powierzchni oraz objętości, a potem na miłość. Radość plus
Żądza razy Ilość Spędzonych Nocy, podzielić na Zazdrość. Nie
potrafił się skupić, wynik nie był jasny.
Mike
patrzył na niego, trochę rozbawiony. Właśnie wyszedł z łazienki;
spotkali się w tym wąskim, paru metrowym korytarzyku. Pachniał
świeżo i apetycznie. Dziwne skojarzenia przychodziły Bradowi na
myśl.
–
Co ma zrobić ten, kto kocha? – zapytał cicho Delson, cytując
jakiś tekst, którego autora i źródła nie potrafił sobie
przypomnieć. Skrzywił się słysząc, jak groteskowo to zabrzmiało.
Nie chciał, aby to tak brzmiało. Nie w tym momencie.
Niepierwszy
raz widział jak Mike uśmiecha się lubieżnie i oblizuje dolną
wargę. W tamtym momencie jednak ten gest był preludium do wydarzeń
i ich następstw i Bradford dobrze to pojął.
–
Niech to powie. A najlepiej pokaże – odparł Michael, szczerząc
zęby.
Kilka
kropelek wody spływało z jego mokrych włosów, przez grzywkę
zawiniętą na czole, po nosie.
Kap,
kap, kap.
Brad
przełknął ślinę, zimną, jak krople. Czekał na ten moment już
od dawana, parę spojrzeń wcześniej i kilka przypadkowych otarć
później.
Delson
napotkał brązowe oczy współlokatora, które zdawały się płonąć.
Ścisnął Michaela za przegub ręki i przyciągnął do siebie.
Urywany oddech, realny, ale jak zza ściany. Ciepło bijące od
niego. Parę uników zrobionych wzrokiem. Prawa ręka przyklejona do
ściany, uniemożliwiająca ucieczkę. Uśmiechy, jak najbardziej
śmiałe, pełne godności, instynktu. Brać i nie oddawać. To teraz
czuł Brad.
Jego
miękkie usta stopiły się po chwili z wargami chłopaka. To była
wygrana i przegrana; największa nagroda i najmniejsza kara.
To,
co robiliśmy nie biło w porządku. W szczególności nie było fair
wobec Walsh. Ale naprawdę wydawało mi się, że Mike to człowiek,
który był moim przeznaczeniem. Pociągał mnie, jak nikt przed nim.
Lubiłem jego uśmiech, lubiłem jego jęk, kochałem go całego. Nie
przeszkadzało mi Pearl
Jam
ani Nirvana
bębniąca z głośników o drugiej w nocy. Jeśli jemu sprawiało to
radość, mi też to odpowiadało. Nie denerwowałem się już na
niego, kompletnie nie potrafiłem. W jakiś sposób owinął mnie
sobie wokół palca, byłem na każde jego zawołanie, a na jego
głupstwa patrzyłem z przymrużeniem oka.
Jedyną
rażącą myślą, jaka przewijała się w moim kompletnie otępiałym
umyśle miłością do Shinody, była jego relacja z Meryem. Chciałem
go tylko dla siebie. Bolało mnie jak z nią wychodził, jak myślałem
o tym, że teraz właśnie ją całuje, dotyka, jak to właśnie jej
ciało wygina się pod nim w łuki.
I
bolało mnie, że mogłem być tylko chwilowym skokiem w bok.
Następne
cztery miesiąc mojego życia były zbyt szalone. Czasami wydawało
mi się, że żyję w grze, z dwoma innymi uczestnikami.
Lawirowaliśmy pomiędzy sobą, w dwóch trzecich tego świadomi. Ja
widziałem co się dzieje, Mike też doskonale zdawał sobie ze
wszystkiego sprawę, tylko Walsh żyła w swojej połowicznej,
błogiej nieświadomości. W końcu któreś z nas miało odpaść.
Zawsze typowałem Meryem, jako tę najsłabszą. Jednak stało się
inaczej.
Rok 2002
Do
naszych drzwi wejściowych ktoś zaczął się dobijać. Otworzyłem
leniwie oko, właśnie przysnąłem. Wyciągnąłem rękę i
dotknąłem jeszcze ciepłego prześcieradła. Michael opuścił to
mieszkanie pół godziny temu. Telewizor cicho rzęził na zakurzonej
komodzie.
Wygrzebałem
się z blado niebieskiej pościeli, pachnącej Shinodą, rozłożonej
na tej obrzydliwie pomarańczowej kanapie. Żółta gąbka wychodziła
z boku, wyrwałem ją w pośpiechu składając pierzyny i wrzucając
je do schowka.
Wyłączyłem
telewizor, zebrałem niedopałki i pustą butelkę po winie z szafki,
krzycząc, że już otwieram. Wyrzuciłem wszystko do kosza.
Rozejrzałem się po pomieszczeniu, gdy uzyskałem względny
porządek. Naciągnąłem spodnie na bokserki i otworzyłem drzwi.
Po
drugiej stronie stała Meryem. Przywitała się ze mną, wpuściłem
ją do środka. Zapytała, gdzie Michael.
–
Wyszedł
parę chwil temu – wyjaśniłem. Wychyliłem się do tyłu i
spojrzałem na zielony zegar – Właściwie to z pół godziny temu.
Musieliście się minąć.
Zrobiła
zrezygnowaną minę.
–
Pomyślałam
sobie, że wpadnę, bo mam dzisiaj na późniejszą godzinę.
Przyniosłam śniadanie.
Dziewczyna
miała już ochotę wejść do środka, ale zagrodziłem jej drogę i
uśmiechnąłem się zawadiacko.
–
Nie ma tak łatwo. Co dostanę w zamian?
Zrobiła
znudzoną minę i pomachała mi przed nosem brązową torbą z logo
McDonald's.
Na
takie warunki mogłem przystać.
Człowiek
naprawdę nie potrzebuje wiele, kiedy wydaje mu się, że jest
kochany, a jego przyjaciółka siedzi obok niego na wydeptanym,
czerwonym dywanie i je udka od kurczaka. Frytki leżały porozrzucane
na podłodze, a nas najbardziej zajmowały zabawki. Małe figurki z
jakiegoś filmu dla dzieci, jaki właśnie grali w kinach. Czuliśmy
się jakbyśmy znowu mieli po siedem lat i chcieli poznawać świat.
Jakbyśmy nie wiedzieli, jaki on jest okropny.
Czasami
fajnie jest poczuć się jak dziecko.
Opieraliśmy
się plecami o kanapę i oglądaliśmy telewizję. Śmieliśmy się z
głupich żartów i jeszcze bardziej beznadziejnych historii naszego
życia.
–
Pamiętam
jak kiedyś Mike chciał być taki wspaniały i
o trzeciej nad ranem próbował upolować muchę – zaczyna się
śmiać – ta go wykiwała, a on zaplątał się o kable i wywrócił.
Połamał sobie nos. Wyobraź sobie minę lekarza na ostrym dyżurze,
gdy mu opisywaliśmy co się stało.
Śmiejemy
się, chociaż wzmianka o Shinodzie lekko mnie kuje.
–
Ach, ten Mikey – westchnąłem teatralnie,
na co dziewczyna roześmiała się jeszcze bardziej.
Po
chwili jakby spochmurniała. Otworzyła usta, ale szybko je zamknęła,
jakby słowa nie chciały się uformować i przepłynąć przez
struny głosowe. Widocznie przypominała sobie coś na tyle ważnego,
co miało moc zabierania jej radości.
–
Chciałabym powiedzieć... w sumie to... chciałabym kiedyś
powiedzieć, że go kocham najbardziej na świecie, ale nie wiem, czy
byłaby to prawda...
Pękła
bąbelkowa folia szczęścia wokół nas, pomimo tego, że Spongebob
nadal serwował kraboburgery. Pyk, pstryk, pyk. Powróciliśmy na
ziemię i znów staliśmy się tymi na pozór dorosłymi,
zgorzkniałymi ludźmi.
Odwróciłem
się w jej stronę, podgiąłem nogi a głowę oparłem na ręce.
–
Więc
w czym tkwi problem?
Byłem
w środku lekko rozmontowany.
Wzruszyła
ramionami. To nie był jeszcze koniec.
Wyłączyła
telewizor.
–
Całe
życie kochałam tylko jednego mężczyznę – wyznała.
Nigdy
nie umartwiała się nad sobą w moim towarzystwie. Nie robiła z
siebie umęczonej kochanki i dziewczyny cierpiącej z miłości.
Właśnie dlatego myślałem, że to wszystko było przeszłością.
W
tym momencie strony się przemieściły, zmieniły sojusze, znów się
potasowaliśmy, przemieściliśmy o inne oczka. Teraz tylko Mike nie
wiedział co się wokół niego dzieje. Z tego wynikało, że tylko
ja miałem asy i całą wiedzę – powinienem być o sobie
bezpieczny oraz, przy obrobienie szczęścia, mogłem wykupić z
banku uczucia. Tylko czyje?
Maryem
uciekała wzrokiem. Widziałem jak wodziła nim po jasnym pokoju i
lufcie, w którym mieściła się kuchnia. Powiedziała zbyt wiele, a
teraz to wszystko ją za bardzo piekło.
–
Chyba
powinnam już spadać – powiedziała w końcu.
Uśmiechnąłem
się połowicznie, gdy zbierała tłustą folię po burgerach i
papierowe pojemniczki po frytkach. Po chwili wstała i ja zrobiłem
to samo.
To
nie był instynkt czy impuls czy jeszcze jakieś inne gówno, za
jakim kryją się ludzie, gdy robią takie rzeczy. Dobrze wiem co mną
wtedy zawładnęło – przede wszystkim wielki wyrzut sumienia. I
uczucie. Kochałem ją, jasne, że ją kochałem. Trochę mniej niż
ona mnie, ale jednak.
Moje
serce zostało podzielone na pół. Jedna część dałaby się
pokroić za Michaela, druga za Maryem. Zawsze tak było jest i
będzie. Ale serce nie jest równym kwadratem, które da się
podzielić na jednakowe kawałki. Ma nieforemny kształt. Większa
jego część należała do Maryem.
Do
Michaela czułem ogień, który mógł się szybko wypalić; do Wlash
pałałem głębszym, długo tlącym się płomieniem.
Położyłem
rękę na jej ramieniu, by zwróciła na mnie uwagę; przesunąłem
ją do jej szyi, by coś mogła poczuć; obrysowałem kciukiem jej
usta, by jeszcze mogła mnie odtrącić. W końcu zrobiłem
najbanalniejszą rzecz, o którą tyle hałasu: pocałowałem ją. A
potem zrobiłem to jeszcze raz i jeszcze raz.
~*~
Michael
wyjechał trzy dni temu.
Wiedziałem,
że się domyślił. Czułem to, czułem to przez jego ostatnie,
szklane spojrzenie skierowane ku mnie. Uwinął się w parę chwil,
po cichu. Zwinął swoje rzeczy, zostawił tylko płyty i karteczkę.
Ha,
ta pieprzona, samoprzylepna, żółta karteczka.
Napisał,
że wyjeżdża, zostawia wszytko w tyle. Kazał mi wyprowadzić się
z mieszkania możliwie jak najszybciej. Klucze miałem zostawić.
Kontakt mi
się z nim urwał. Parę miesięcy później przez przypadek
dowiedziałem się, że znalazł
do swojego zespołu idealnego gitarzystę, jakiego im brakowało a
także jeszcze lepszego wokalistę, z mocnym, zachrypniętym wokalem.
Nazywał się Chester Bennington i skradł serce Michaelowi. Mam
nadzieję, że był z nim szczęśliwy.
Po
tym jak pocałowałem Maryem, spotykałem się z nią częściej.
Muszę przyznać, że świetnie graliśmy parę. Michael od razu
wyczuł, że coś jest nie tak. Wyraźnie wyczuwałem to w rzadszych
kontaktach ze mną i jakimś niewidzialnym dystansie. Shinoda przez
dwa tygodnie rozpaczliwie próbował przywłaszczyć sobie Walsh dla
siebie. Stawał się niepokojąco zaborczy i boleśnie zazdrosny. Ale
tylko do momentu, w którym wykrzyczała mu, że wszystko między
nimi się skończyło.
Tak
oto potencjalny kandydat do wygranej, który miał wszystko, przegrał
z kretesem i został z niczym. Stracił kontrolę i nic nie szło po
jego myśli.
Teraz
stałem w mieszkaniu przy Stocker Street. Odłożyłem ostrożnie
klucze na blat. Chrissie miała pojawić się za piętnaście minut i
wszystko sprawdzić. Rozejrzałem się po pustych ścianach. Tyle
wspomnień się w nim kryło, tyle niespodzianek i rozczarowań.
Odnalazłem tutaj miłość, poznałem ją na nowo.
Wyszedłem
na korytarz. Złapałem Maryem za rękę. Bransoletki z szarych
kamyczków cicho brzdęknęły.
Nie
wiem dokąd nas to wszystko doprowadzi. Gdzie uwijemy spokojne
gniazdko i czy w ogóle Maryem Jeanette Walsh jest mi pisana na
zawsze. Może spotkam jeszcze kogoś innego, kto zmieni moje życie?
Może założę rodzinę? Nie wiem ile będę miał dzieci i czy w
gruncie rzeczy stado rozwrzeszczanych bachorów jest mi potrzebne do
szczęścia.
Właściwie,
to czym jest szczęście? Momentem, w którym wszystko się zaczyna
układać, gdy wyrzucasz szóstkę, a każdy twój krok nie pozwala
ci wpaść w pułapkę? Gdy zręcznie omijasz przeszkody i zgarniasz
karty z napisem: „szansa”?
Spojrzałem
na Maryem. Bransoletki już przestały brzęczeć. Jedyne co mi jest
potrzebne do szczęścia to miłość. To moja „szansa”.
Wiem,
spartaczyłam. Nie było wielkiego, wyniosłego happy endu robionego
z pompą i konfetti. Nie było ślubu w Danii i dwójki adoptowanych
dzieci. Nie było też smutnego zakończanie, po którym
płakalibyście i pociągali nosem, bo oni powinni być razem, a los
tak ich rozrzucił. Żaden też nie umarł, nie wpadł po samochód,
nie popełnił samobójstwa z powodu nieszczęśliwej miłości.
Zepsułam.
Nie
była to też tak do końca Delnoda, rozumiana tak, jak większość
paringów, bo oni nie zostali ze sobą na wieki. Byli tylko ze sobą
chwilę. Eh.
W
każdym razie taki obrót sprawy wpadł mi do głowy dość zbawczo,
bo pisząc pierwszą część nie wiedziałam co mam dalej robić.
I
wiecie co? Jestem zadowolona, że nie wygląda to tak oklepanie. O.
Pp tobie wszystkiego mogę się spodziewać nie zaskoczył mnie przebieg tej części. Jedynie co mnie tak odrobinę zaskoczyło to że na końcu polączylaś Mike i Chestera ale tylko odrobinę.
OdpowiedzUsuńNie wiem co jeszcze napisać bo e sumie nie jak to napisać. Wiesz co ja sądzę o takim paringu.
Gdybym nawet miała wybór zdecydowani wolę żeby Brad był z Mayer.
Mike i Brad to taka odskocznis. Dobra nie pisze nic więcej bo nie wiem jak.
To chyba tyle
Ściskam mocno i czekam na kolejny
Mika
Nie skomentowalam ci poprzedniego rozdzialu chyba. Wiedzialam, ze cos jest nie tak. xD
OdpowiedzUsuńUdalo mi sie przeczytac! I jak zwykle wpadam w dolek, ale nie na dlugo, bo wciaz trzymaja mnie pozytywne emocje po dzisiaj.
A wiec tak, zaczelabym od poczatku ale zaczne od konca. Z Delnody mamy Bennode, no prosze. Wiedzialam, ze nie bedzie happy end'u. To musialo sie skonczyc e jakis taki tagiczniejszy sposob. I wiesz co? Skonczylo sie tak, jak powinno. Nie wyglada to jak film, gdzie wszystko uklada sie super i mamy dwa wyjscia: albo happy end, dzieci i slub. Albo smierc i rozpacz.
Tu jest to pokazane tak, jakby to dzialo sie naprawde. W sensie jakbys opisywala histori, ktora wydarzyla sie naprawde.
Poczatek. Dobra. To teraz od poczatku xD
Ogolnie samo wprowadzenie do calosci jest super. Poczulam sie jakb byla widzem w kinie i widziala obrazy z dziecinstwa Brada, a w tle slychac jego glos opowiadajacy o wszystkim.
Tak wiele rzeczy mi sie tu podoba, ojeju. Samo to jak Brad przedstawia Meryem. I to wszystko z nia zwiazne.
A Mike to dupek.
Tak tez myslalam. Mike jest dupkiem. Nie lubie go, ale jest fajny. (I ma cycki)
Kiedys dziwnie bym do tego podeszla pewnie, ale ze od jakiegos czasu sama pisze opowiadania o zwiazkach dwoch mezczyzn to mi sie baaardzo podoba *lenny face*
Zwiazek Brada i Mike'a. Moge to tak nazywac? Chyba tak. Krotki, ale... Kurcze, niby malo opisane, malo tego i tamtego, ale gdyby bylo cos wiecej to by nie pasowalo. Malo ale idealnie. Mozna tak?
Najwyrazniej mozna.
*Staram sie pisac bardzo ladny komentarz*
Musze sie cofnac i zobaczyc czy nic nie pominelam. O, wiem.
Jeszcze propo zakonczenia. To podoba mi sie to, ze nie ma w tym wielkiego cierpienia, w sensie... No rozumiesz. Takiego typowo dramatycznego. Jest zwyczajne, takie idealnie sie wpasowujace.
Dobra. To chyba tyle. Poprzedni komentarz nadrobie jeszcze, tylko nie potrafie powiedziec ci kiedy xD
Trzymaj sie! B)
Ciągle sobie obiecuję, że zajrzę tu i poczytam i tak ehh... ciągle coś :< Normalni ludzie w wakacje mają dużo czasu, tylko ja jakaś walnięta, latam w te i z powrotem, zamiast usiąść i porządne blogi poczytać...
OdpowiedzUsuńNo, ale dobra wiadomość jest taka, że u mnie WRESZCIE nowy rozdział. Zapraszam w wolnej chwili :<
PODOBA MI SIĘ. NAJLEPSZE PORÓWNANIE Z POMARAŃCZAMI. NIECH CHOCIAŻ TE TRZY ZDANIA SIĘ OPUBLIKUJĄ.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam to chyba dziesiąty raz. Bo nie zniknęłam tak całkowicie. Cały czas się jakoś o te blogi ocierałam, niezdolna do zebrania myśli i ogarnięcia się. Miałam pracowity, dość zagmatwany okres (znowu) i nawaliłam (znowu). Ale powracam, a napisanie tutaj komentarza (wreszcie!) potraktuję jako pierwszy kroczek do przodu. No.
OdpowiedzUsuńNa początku po raz kolejny wyrażę swoje ubolewanie, że ta Delnoda nie jest Bennodą, bo już z góry nie potraktowałam tego tekstu tak bardzo "poważnie". A fabuła bardzo mnie zadowoliła; nie czytałam jeszcze niczego takiego. Wszelkie próby uczynienia z Mike'a niegrzecznego chłopca kończyły się zwykle dopasowaniem mu jedynie "groźnych" atrybutów fuck boy'a takich jak papierosy, wino, jakiś tam błysk w oku i drapieżny uśmiech. W twojego zdradzającego, kochliwego Michaela uwierzyłam; był pełnokrwisty. Dużo gorzej wypadła Maryem. Przez większą część wydawała mi się po prostu przygłupia. Najbardziej irytował mnie jej śmiech. Aż słyszałam go w głowie; taki chichotliwy i bezsensowny. Brad... Brad jest zwykle "trzecim najrozsądniejszym" (po Mike'u i Chesterze), a tutaj taki był... nie wiem. Miałki. W pierwszej części szukał sobie kogoś do zaliczenia, później tak bardzo się bał, gdy Shinoda naszedł go w korytarzu (btw ładna scena, bardzo fajnie opisana). Oczywiście tak, rozumiem, istnieją różnorakie płaszczyzny osobowości, niezbadane są wyroki boskie i takie tam. Brakuje mi tu jednak spójności, którą ty pewnie jako twórca dostrzec potrafisz, bo zupełnie inaczej definiujesz zachowania swoich bohaterów. Wyjaśniłaś w końcu ogólne rozbicie Brada w tamtej chwili i zrobiłaś to wyjątkowo dobrze, o czym wspomnę pewnie dalej, ale chodzi mi tu o dużą przerwę pomiędzy tym wyjaśnieniem a tym, czego ono dotyczy. Nie wiem, czy zrozumiesz, o co mi chodzi. Tak czy inaczej coś tu zgrzytało.
Ogólnie akcja jest dość wartka, nie spowalniają i nie ociężają jej liczne opisy i liryczne porównania. Wyraźne "tąpnięcie" poczułam jednak w momencie "Kochałem ją, jasne, że ją kochałem. Trochę mniej niż ona mnie, ale jednak.
Moje serce zostało podzielone na pół. Jedna część dałaby się pokroić za Michaela, druga za Maryem. Zawsze tak było jest i będzie. Ale serce nie jest równym kwadratem, które da się podzielić na jednakowe kawałki. Ma nieforemny kształt. Większa jego część należała do Maryem." Trochę to łopatologiczne i takie... niespodziewane. To znaczy mogliśmy się tego domyślać, dla wielu taki rozwój wydarzeń mógł się ponadto wydać oczywisty, ale rozpatruję to poniekąd z perspektywy samego Brada, jako iż to on jest narratorem. Dochodzi on bowiem do wniosku, że jednak kocha swoją przyjaciółkę bardziej, tak nagle. Wcześniej nie dawał bardzo wyraźnych sygnałów, dzięki którym moglibyśmy poczuć, że ta kwestia mocno go zastanawia, że jest skołowany i nie umie się określić. No. Także tutaj minusik.
Ciąg dalszy w drugim komentarzu, bo mnie tu ograniczają ilością znaków.
druga część:
OdpowiedzUsuńMoje poprzedniczki wspominały o tych pomarańczach, więc może ja też coś powiem. Według mnie były jednym ze słabszych elementów tekstu. Rozumiem istotę takich porównań. Bardzo impresyjne dla autora, takie głębokie i logiczne. Gdyby się jednak nad nimi zastanowić, robią się średnio sensowne i mi osobiście przypominają nieco skróty myślowe. Bo dość absurdalną sytuacją jest to, że w ciągu kilku sekund zapłakana dziewczyna dopisze sobie w myślach smutną i poruszającą bajeczkę o emocjach, widząc upadające na podłogę pomarańcze.
Co do samego zakończenia, na które narzekałaś tam na dole: jest bardzo dobre. Nie ma zbytniego dramatyzmu, nie ma niewytłumaczonych wątków pozbawionych rozwiązania, przejaskrawionej sielanki. Jest super.
Jeszcze parę fragmentów, które przykuły moją uwagę. "Czekał na ten moment już od dawana, parę spojrzeń wcześniej i kilka przypadkowych otarć później." - jakie to jest obrazowe, chętnie ukradłabym to i przypisała sobie. "Brad przełknął ślinę, zrobił krok w tył, próbując zyskać na czasie i przewołać do siebie swoje własne jestestwo z czasów, kiedy był gówniarzem skaczącym z kwiatka na kwiatek. Próbował sobie przypomnieć, jak to się robi, aby nie zrobić z siebie kompletnego kretyna. Przez ostatnie lata zmądrzał, powściągnął swoje żądze, zmienił się." - mówiłam o tym wcześniej. Dobrze rozegrane; dużo jasnej i łatwej do zrozumienia, obrazowej (powtórzenia <3) treści ładnie zamkniętej w krótkim fragmencie. "Byłem w środku lekko rozmontowany." - skojarzyło mi się mocno z "Mrokami" Borszewicza i urzekło ze względu na fajne wyróżnienie w tekście, tj. zdanie pojedyncze w gąszczu wielokrotnie złożonych, dobrze umieszczone. Jejku.
Co by tu rzec na koniec.. Zdałaś. Wyjątkowo poprawne zamknięcie historii, które mi się spodobało. Czekam na rozdział właściwego opowiadania (też dawno nie pisałaś, hm). Informuj mnie, rzecz jasna. Nawet jak nic nie napiszę w najbliższym czasie, to wiedz, że byłam i przeczytałam. Dzięki i w ogóle.
Weny, bo czego jeszcze? No, czasu może. Więc weny i czasu.
PS - Mam nadzieję, że to, co napisałam, ma jakiś sens i że nie ma tu tak wiele błędów, jak myślę.
n a p i s a ł a m r o z d z i a ł
Usuń(btw, jezu, "Walls" mnie wcześniej nie ujęło, dopiero tutaj, na tym blogu)
UsuńWątek z pomarańczami jakoś wyjątkowo mnie rozbawił :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam wszystkich fanów LP, trzymajcie się. [*] Chester.
OdpowiedzUsuńCzytałam kiedyś opowiadania niektórych z was (z rok temu co najmniej), szkoda, ze ustawiacie blogi na prywatne, albo usuwacie opowiadania :(
Fajną grupką jesteście ^^
Agata.
PS. Przeczytaj to ktoś, halo, halo.
Przeczytane, dziękuję za pamięć. Śmierć Chestera była ciosem dla każdego z nas.
OdpowiedzUsuń