CZĘŚĆ TRZECIA
Rozdział
czternasty
Otwórz
swoje serce; wracam do domu
Jedenasty
stycznia 2008 roku.
Dźwięk
telefonu wyrwał Michaela brutalnie ze snu. Na początku nie
wiedział, co się wokół niego dzieje. Coś mu się śniło, coś
dobrego. Sięgnął ręką po komórkę leżącą na szafce nocnej.
Po drodze zahaczył o butelkę z wodą, przewrócił ją, a ta z
głośnym łoskotem upadła na szklane flaszki i popielniczkę. W
tamtej chwili nie zwrócił na to większej uwagi. Wpatrywał się w
wyświetlacz, który był osnuty mgłą. Zamarł, ogarnęła go fala
gorąca. Miał nadzieję, chciał żeby...
W końcu
jednak wzrok mu się wyostrzył, a świadomość powróciła. Teraz
zaklął podwójnie: na Brada, który do niego zadzwonił oraz na
plastikową butelkę.
– Halo?
– zachrypiał.
– Cześć.
Przywieść ci coś?
Mike opadł
na poduszki.
– Nie.
– Jak
się czujesz?
– Żyję.
– Mhm.
Byłeś u tego lekarza?
– Tak –
skłamał Shinoda i potarł twarz.
– I co
ci powiedział?
– Że
najpierw muszą zrobić badania.
–
Rozmawiał z tobą o czymś wstępnie?
– Brad,
odwal się.
– Czyli
nie byłeś. – rzucił
– Nie,
nie byłem. Nie potrzebny mi jest. Jestem zdrowy przecież –
zdenerwował się. Czuł się jak w „Roku 1984” George'a Orwella
– inwigilowany ze wszystkich stron; raz przez nachalnych
dziennikarzy, raz przez przyjaciół i rodzinę.
– No
dobrze – Brad westchnął. Nie miał ochoty rozpoczynać kolejnej
batalii na tym polu – Jadłeś coś?
– Jestem
dorosły, Delson, jakbyś zapomniał. Zachowujesz się jak moja
matka. Ta też wydzwania do mnie po kilka razy dziennie i dopytuje.
Niedługo powinna się tutaj wprowadzić. Tobie też wysprzątać
pokój? Bo wiesz, akurat przypadkiem trochę miejsca się zwolniło –
ironizował.
– Och,
przestań, chce ci pomóc. Martwi się o ciebie.
– Nic mi
nie jest, ile razy mam to powtarzać? To upierdliwe. – wziął
głęboki wdech – Ok, dzięki, doceniam, naprawdę. Ale już
koniec. Potrafię sam o siebie zadbać.
– No nie
wiem. Od paru tygodni nie potrafisz znaleźć dla siebie miejsca,
chodzisz jak zjawa, albo urżnięty jak świnia, albo z miną, która
mówi, że zaraz sobie strzelisz w łeb. Wpadłeś w dołek
psychiczny i nie potrafisz sobie z tym poradzić... Zauważ to
wreszcie, podnieś się, a nie zachowujesz się jak gówniarz. I to
udawanie, że nie ma o czym mówić...
– No nie
wiem, Brad, może ciebie żona zostawiła i się do tego
przyzwyczaiłeś. Może to ty widujesz syna raz na tydzień i
spędzasz z nim tylko dwie godziny. Może twój zespół, na którym
ci zależało i z którym zaszedłeś daleko, rozpadł się przez
jednego, pieprzonego ćpuna.
– Nie
mów tak o nim. To nie była tylko jego wina.
– A
czyja?
–
Szukasz winnego na siłę. Nie widziałeś tego, Mike? Każdy z nas
coś ma na sumieniu.
– No nie
wiem. Widocznie ja pracowałem za sześciu, zaniedbując rodzinę. I
teraz nie mam ani jednego, ani drugiego... Brad, nie mam już ochoty
dłużej prowadzić tej rozmowy. Odezwę się jakoś niedługo.
Nie
czekając na odpowiedź, rozłączył się. Wyłączył i rzucił
telefon na zimną poduszkę obok. Zwiną w kłębek i znów poszedł
spać.
Boże,
pobłogosław nas wszystkich,
jesteśmy
złamanymi ludźmi żyjącymi pod załadowaną bronią:
za
grzechy naszych rąk,
za
grzechy naszych języków,
za
grzechy naszej młodości.
Ciężkie
i długie zasłony w kolorze kobaltowym szczelnie zasłaniały okno z
brudnymi szybami. Od paru tygodni Mike ich nie odsłaniał, nie
wpuszczał do środka jasnych promieni słońca, lub błyskających
fleszy aparatów. Czasami tylko uchylał okno, gdy zapach dymu,
alkoholu i potu reagował powodując nieznośną mieszankę. Było to
miejsce, w którym mieszało się Sumienie z Rozumem. To pierwsze
działało irracjonalnie, bez potrzeby i kierowało się sercem.
Wypełzało nagle, nie znało słowa: „stop”. Pamiętało
wszystkie błędy, skrzętnie zapisywało je i recytowało w najmniej
spodziewanych momentach. Rozum zaś był najbliżej ziemi. Wiedział,
co powinno się zrobić w danej chwili, ale nie był taktowny. Znał
na pamięć wszystkie nauki, jakie wpajano od najmłodszych lat,
jednakże nie korzystał z nich, a znał je tylko po ty, by ocenić
najlepiej sytuację. Teraz oboje byli w małym stanie zawieszenia,
między snem a jawą.
Do
pomieszczenie wpadł jasny snop światła i świeże powietrze, gdy
ktoś otworzył drzwi. Rozum i Sumienie pod rękę uciekli w kąt. W
progu stanęła kobieta. Tonęła w półmroku, toteż nie widzieli
jej twarzy. Sumienie zapiszczało radośnie, ale Rozum od razu je
zganił, dał kuksańca w bok. Postać przeszła przez pokój,
balansując niemalże. Obeszła butelki i wylaną plamę wody powoli
wsiąkającą w dywan. Nie była zła. Rozumiała.
Łóżko
ugięło się pod jej ciężarem, gdy przysiadła na jego brzegu.
Odrzuciła czarne włosy do tyłu. Białe prześcieradło było
ciepłe i wygniecione.
Wyciągnęła
rękę i pogłaskała Michaela po głowie, dając mu chwilowe
ukojenie. Zakładała z ucho te niesforne, przetłuszczone kosmyki
włosów. Głaskała go po policzku. Jego oddech wypłacił się.
Poczuł się odprężony przez sen, dzięki temu jednemu dotykowi.
–
Spokojnie, mój drogi, spokojnie – powiedziała cicho i
uspokajająco.
Pogłaskała
go jeszcze raz po włosach i zostawiła słodki pocałunek na czole.
Rozum
podpowiadało Michaelowi, że to był sen.
Sumienie
mówiło, że to mogła być prawda.
Pierwszy kwietnia
2008 roku.
–
Patrzy się – zachichotała i schowała głowę w zagłębieniu
między szyją a ramieniem Michaela. Tańczyli. Wolno. Do
„I Have Nothing” Whitney
Houston.
–
Niech się patrzy – rzekł hardo.
Wyjrzała
zza jego ramienia
–
Jest wściekły.
Obrócił
się
–
Widzę.
–
Wygląda tak, jakby miał zaraz zgnieść szklankę. Ups, pękła. –
zachichotała.
~*~
Ukłucie
w sercu pojawiło się nagle, w środku nocy. Było bardzo prawdziwe
i nie do zniesienia. Mike wybudził się automatycznie i skrzywił z
bólu. Przez chwilę, nie wiedział co się dzieje, czuł tylko
bodziec. Nie mógł zaczerpnąć powietrza. W pomieszczeniu było
duszno. Przez dłuższą chwilę leżał nieruchomo, bo każdy
najmniejszy wdech powodował ból. Oddychał małymi haustami.
Dopiero po chwili, gdy udało mu się zaczerpnąć dużą dawkę
tlenu, rozluźnił mięśnie. Spojrzał na Annę nadal śpiącą przy
jego lewym ramieniu.
Powoli
usiadł na skraju łóżka. Zgarbił się i przycisnął palce do
nasady nosa. Zacisnął powieki, spod których sen zmykał, razem z
bólem serca. Wstał delikatnie, próbując rozprostować nogi. Parę
głębokich wdechów, mroczki przed oczami wyeliminowane. Oprał się
o zagłówek łóżka, jeszcze trochę niepełny sił.
Był w
domu swoich rodziców, który nadal w nocy brzmiał tak samo –
zegarem w salonie, o północy dudniącym, pikaniem mikrofalówki,
świstaniem wiatru w kominie i szumem telewizora zostawionego na czas
uśpienia. Wszytko też tak samo pachniało. Nie widział do końca,
czy to tylko jego wspomnienia z dzieciństwa, nagle urzeczywistniały
się. Chciałby, żeby jego dom wyglądał tak samo, aby dla jego
dzieci był azylem w czasie sztormu. Pragnął zbudować schronienie,
utkane z patyków ciepła i gliny życzliwości zmieszanej z
miłością.
Michael
spojrzał na swoją żonę. Poświata marcowego księżyca padała na
Annę. Miała wolną od napięcia twarz. Uśmiechnął się
rozczulony tym widokiem, już dawno jej takiej nie widział. Serce w
tamtym momencie w nim zadygotało. Jakby wiedziało, że za ponad rok
ją straci.
Do umysłu
Shinody przedarło się wspomnienie. Nagle, tak po prostu. Widział
ich pierwszy taniec na weselu. Tańczyli walca. Prowadził ją, mając
nadzieję, wieść ją tak przez całe życie. Śmiała się,
uważała, że dobrze, że to on pełni tę funkcję – ze
zdenerwowania myliły jej się kroki. Potem rozluźniła się. Czuli
spojrzenia gości na sobie. Mówili coś do siebie. Szeptali. Michael
nie pamiętał dokładnie jakie słowa wychodziły z jego ust. Liczył
się tamten moment Wirowali po parkiecie, po wielkim kwadracie, w
takt znanej melodii, tren białej sukni ślubnej sunął za nimi.
Oparła swoje czoło o jego. Zapamiętał ten moment, jako jeden z
najwspanialszych w życiu. Spojrzał w jej oczy i wiedział już
wszystko. Odkrył zagadkę wszechświata
W każdym
jej oddechu odnajdywał swoją duszę; pocałunek był jak
trzepotanie kolibra, wprawiajcie serce o szybsze drżenie; objęcie
jak lekarstwo na całe zło, a cisza – grubym kocem dającym
ciepło. Na początku wszystko właśnie tak wyglądało; żyli w
szklanej kuli, odporni na bodźce z zewnątrz. I miało tak pozostać.
Michael
wzruszył się swoim wspomnieniem. Przetarł wilgotne oczy. Zerknął
na zegarek; dochodziła czwarta w nocy. Przeczesał palcami włosy i
uznał, że to najlepszy moment na zrobienie spaceru. Ten pomysł
niemal strzelił mu do głowy. Być może chciał coś poczuć, coś
na kształt adrenaliny, gdy w wieku szesnastu lat umykał w nocy z
domu, a potem wracał do niego około ósmej rano, aby nikt się nie
połapał. Zazwyczaj się udawało. Teraz też musiało. Nadal miał
w sobie szczątki nastolatka. Niestety.
Cicho
zamknął drzwi od domu, poprawił bluzę. Rzeczywiście czuł się
jak nastolatek. Jak niedojrzały gówniarz.
Było
chłodno, jak na marzec przystało w Los Angeles – najbardziej
deszczowy miesiąc w roku. Słońce powoli przebijało się przez
pierzaste chmury, wiatr szmerał między liśćmi. Rześkie
powietrze, po duchocie życia było wybawieniem.
Mike nie
pamiętał już po co dokładnie wyszedł z domu. Dlaczego to zrobił
i jaki miał w tym cel. Było wcześnie, czuł coś dziwnego, co
zawsze się czuje w momencie, kiedy ktoś wybudzi nas z głębokiego
snu – coś na wzór mrowiącego niepokoju zmieszanego z lekkością.
Szedł wzdłuż swojej okolicy, która zmieniła się od czasu kiedy
tu mieszkał. Sklepy spożywcze wyrosły jak grzyby po deszczu, domki
jednorodzinne namnożyły się, a tam, gdzie jako dziecko biegał po
pustej przestrzeni, stała już duża, luksusowa willa. Nic nie było
takie samo.
Przeszedł
obok sklepu wędkarskiego. W wieku lat jedenastu dostawał tam
ulotki, a potem rozwoził je po całym osiedlu na swoim zielonym
rowerze. Zawsze wtedy miał na głowie spraną, wypłowiałą, żółtą
czapkę bejsbolówkę. Była jak talizman. Michael uśmiechnął się
na to wspomnienie.
Shinoda
nie pamiętał dalszych szczegółów z krajoznawczej wycieczki po
okolicy swego dzieciństwa, być może wszystko zlało się w
zbiorniku jego umysłu w jedną wielką połyskującą papkę. Był
niewsypany, lekko rozkojarzony. Oderwany od rzeczywistości na ten
jeden, szczególny sposób. Aguora Hills było takie samo jak
wcześniej, lecz inne. Paradoks, nieprawdaż? W każdym razie schemat
był prosty: ukłucie w sercu, spacer przy pierwszych promieniach
słońca, zaskoczenie na widok zmiany otoczenia. Następną rzeczą,
jaką zapamiętał, była przemożna chęć odpoczęcia na jakiejś
ławce – nogi bolały go już od marszu – oraz jeszcze większe
pragnienie zakupu porannej gazety. Miał ochotę przewrócić
pachnące drukiem strony, podenerwować się na odciski tuszu na
swoich palcach i przeczytać rubrykę sportową. Tę polityczną
omijał. Dla zachowania zdrowia psychicznego.
Wszedł do
jednego z tych nowych sklepów spożywczych. Małe pomieszczenie,
zapchane i duszne przez gazety i artykuły pierwszej potrzeby:
pieczywo, serki, alkohol i tampony. Zawsze w tej kolejności. Złapał
dużą, szarą gazetę, miał już za nią zapłacić, lecz wpadł na
kogoś. W myślach przeklął, a na głos przeprosił.
Mężczyzna
odwracając się rzekł, że to jego wina. Kiedy Michael go zobaczył,
wręcz oniemiał. Nie spodziewał się go spotkać o tej porze. W
ogóle nie spodziewał się go zobaczyć więcej na oczy.
–
Wakefield, ty stary koniu, co ty tutaj robisz?
Mark mógł
odpowiedzieć tym samym Shinodzie, wymienić parę zdań i wrócić
do domu. Mogli tylko kiwnąć sobie głowami. Byli już za starzy,
aby trzymać jakiekolwiek urazy. Mogli też, po prostu się
przywitać. Mogli. Zamiast tego poszli do baru na piwo. To Michael
pamiętał wyraźnie, ponieważ niektóre słowa Wakefielda utkwiły
w nim i rozmyślał nad ich sensem jeszcze długo po tym. I
oczywiście, nie zapomina się spotkania po latach z dawnym
przyjacielem.
O godzinie
piątej czterdzieści w barze wiało pustkami. Dym jeszcze unosił
się pod sufitem, paru podpitych ludzi siedziało przy stolikach,
niektórzy chwiejnym krokiem opuszczali to miejsce. Perliste śmiechy
młodych dziewczyn wirowały i uchodziły, dudniącym w uszach echem.
Noc się już dla nich kończyła. Monety brzęczały w kasach.
Barman
wycierając szklanki popatrzył krzywo na Marka i Mike'a, gdy usiedli
przy barze. Podniósł do góry szkło ku światłu. Blask lampy
odbił się od niego i mężczyzna miał pewność, że naczynie jest
wypolerowane.
Dwa kufle
rozluźniającego napoju wypłukały jakąś dozę zakłopotania
między Shinodą a Wakefieldem. Nic nieznaczący bełkot zmienił się
w coś wartościowszego i treściwego. Rozmowa z znienawidzonym
przyjacielem mogła zranić jak i uleczyć.
Mark
zaczął opowiadać o swojej córce. Nie ożenił się, matkę
dziecka uważał za największy błąd swojego życia, lecz
dziewczynkę kochał i opiekował się nią. Tylko w weekendy.
Michael natomiast także opowiadał o swoim synu i o Annie. Potem
przyszedł czas na wspominanie. Mówili o początkach Linkin Park,
wtedy jeszcze Xero. Śmieli się z prowizorycznych koncertów
w High School, większych wystąpień i tego jednego, najważniejszego
przy bulwarze zachodzącego słońca.
–
A
no właśnie, słyszałem, że w waszym zespole coś się wali –
powiedział Mark. Nie było w tym zgryźliwości, choć dał wyraźny
nacisk na słowo „waszym”.
Mike
posłał mu pytające, lekko spowolnione spojrzenie. Zaczął trzeci
kufel piwa, płyn bulgotał mu w kiszkach, powoli czuł działanie
chmielu.
–
Jak
to?
–
Te
wszystkie nagłówki w gazetach, wiadomości w telewizji muzycznej –
machnął ręką.
–
Rozumiem,
że śledzisz każdy nasz krok? – Mike zaśmiał się.
Wakefield
też był rozbawiony.
–
Nie,
po prostu rzuciło mi się w oczy parę nowinek o was. Więc jak?
–
Nijak.
– stwierdził Shinoda. – Chester jest frajerem. – spojrzał na
kolegę – oczywiście nie większym niż ty.
–
Domyślam
się.
–
Oczywiście
wiesz, zawsze mogę wykłócić się z nim...
–
Potem
dać mu w ryj przy następnej okazji... – wtrącił się Mark ze
śmiechem.
–
Ta.
Wykopię go, tym razem z Bradem, a wytwórni powiem, że... że coś
mu się stało. I tyle. Znajdziemy innego. – zakończył Shinoda i
odchylił się w tył na stołku barowym. – Łatwo przyszło, łatwo
poszło.
Śmieli
się. Nie byli na siebie źli. Choć może większą rolę zagrał
alkohol.
Mike
powrócił do poprzedniej pozycji; oparł łokcie o blat, a ręce
złożył w koszyczek. Odchylił głowę w bok i przyjrzał się
byłemu przyjacielowi. Agresywny blask w piwnych tęczówkach
Wakefielda zbladł. Na jego twarzy pojawiły się głębokie bruzdy,
w szczególności naokoło oczu. Zasługa ciężkich prac, jakich się
imał nie posiadając stałego zawodu. Miał też oproszone siwizną
skronie. Jedynymi rzeczami jakie zadawały się być niezmienne, były
jego rozczochrane włosy oraz nadal dość przystojna twarz.
W umyśle
Mike przez chwilę pojawiła się wątpliwa myśl, czy on też
wygląda tak staro. Byli w tym samym wieku, jego hipoteza mogła być
prawdziwa. Przeraził się, uświadamiając sobie, że nadal
zachowuje się jak duże dziecko, a i jego skronie już niedługo (a
może już!) pokryje siwizna. Zobaczył siebie, jako starszego
człowieka, wynędzniałego, z petem w ustach, tonącego w
samotności. Nie chciał tak skończyć. Nie chciał wszystkiego
stracić. Nie chciał być stary.
Czas
biegł, mijał rok, następny, następny, a on dostrzegł dopiero
upływ czasu w odbiciu swojego byłego przyjaciela. Zamarł.
Mark
zauważył odpływający wzrok kolegi. Machnął mu ręką przed
oczami. Mike zamrugał raptownie.
Spojrzał prosto w oczy przyjaciela, chcąc coś wyczytać, dostać
jakąś wskazówkę. Wpatrywali się przez chwilę w siebie, próbując
znaleźć odpowiedź. Wakefield pierwszy odwrócił wzrok,
przeciągle. Odchrząknął.
–
Co
ci?
– zapytał
–
Zastanawiam
się... Zastanawiam się dlaczego dałem ci w tę twoją ładną
mordę tak właściwie – skłamał.
Mark
podniósł do góry brwi.
–
To
zabrzmiało dziwnie – skwitował i dopił drugą szklankę piwa.
–
Wakefield,
ale ty naprawdę masz ładną twarz – upierał się, już
wstawiony. Uścisnął koledze nos.
–
Nie
ty pierwszy mi to mówisz, nie ty ostatni – Mark zaśmiał się –
Przestań już pić – dodał. Odsunął szklankę od kolegi.
–
Dobrze,
już nie będę – odpowiedział z udawaną pokorą. – Więc
dlaczego dałem ci w ryj?
–
Poszło
o dziewczynę.
–
Jaką?
–
Nie
pamiętasz? Naprawdę? – Mężczyzna wyraźnie zdziwił się.
Położył obie ręce na blacie – Ciągle z nami łaziła. Lubiłeś
ją.
–
Czekaj, czekaj, coś mi świata. To ta, do której się dobierałeś?
– Nie
dobierałem się do niej.
– Gdybyś
tego nie robił, nie dostałbyś w mordę.
– No
dobrze, tylko raz.
– Gdybyś
zrobił to tylko jeden raz...
– To ta
– przerwał mu szybko.
Mike
zmarszczył brwi, wysilając swój umysł. Widział ją, ale naprawdę
nie pamiętał jak się nazywała. Jej
imię pokazywało się, by po chwili zamazać i zniknąć. Michael
wiedział, że to imię w każdym języki brzmiało tak samo –
magicznie. Przypominało mu jakąś roślinę. Ale jaką, nie
wiedział sam.
– Och,
już pamiętam – zaśmiał się Wakefield, wyrywając Michaela z
zamyślenia – Ona miała na imię Laura... Laura Jones.
Serce
zadrżało w Shinodzie. Przełknął ślinę.
–
Laura
Jones – wypowiedział bezgłośnie.
–
Powiem
szczerze, że gdybym miał wybór, wolałbym, aby to ona była matką
mojej córki, a nie Helen – stwierdził Mark i odstawił swoją
szklankę. Przełknął głośno ostatni łyk piwa, jak gorycz –
Helen to szmata.
Nieodpowiednie
podsumowanie byłej panterki Marka zawisło w powietrzu. Więcej już
nie pili.
~*~
Od tamtego
wydarzenia minął ponad rok.
Mike
myślał o Laurze często. Myślał jedząc, śpiąc i oddychając.
Wciąż w umyśle miał jej obraz – silnej dziewczyny z
błyszczącymi niebiesko-szarymi oczami. To zabawne, że tak właśnie
ją zapamiętał. Jej imię pojawiało się często wyryte białymi,
iskrzącymi się literami na czarnym płótnie pamięci mężczyzny.
Po jakimś czasie farba wyblakła, napis zaczął się zamazywać, by
w końcu zniknąć w nicości. Wtedy Mike ponownie próbował sobie
ją przypomnieć, lecz już nie potrafił. Nadal jednak czuł
potrzebę jej obecności.
Teraz
Michael siedział pod wielkim i rozłożystym dębem rosnącym w
ogrodzie jego rodziców. Oczami wyobraźni, lecz jak najbardziej
realnymi, widział siebie i brązowowłosą dziewczynę stojącą
niegdyś pod tym drzewem. Malowali swoje obrazy, ten sam krajobraz,
jednak widziany w inny sposób. Przyroda w swej urzekającej, dzikiej
malowniczości, przyroda odradzająca cierpiącą duszę, przyroda
kryjąca tajemnice bytu i przeświadczenie o jedności świata
ziemskiego i pozaziemskiego, o więzi żywych i umarłych stała się
swego czasu szczególnym źródłem inspiracji dla młodych i
wrażliwych artystów.
W jednej
chwili tam był, zatopił się w ciemnym odmęcie wspomnień, by tam
zawisnąć, utworzyć swój mały świat bez zmartwień i bólu. Nikt
nie mógł go stamtąd wyciągnąć, a i on sam wolał tam zostać.
Wtedy czas zlewał się w jedną długą, połyskującą smugę.
Zaszywał się w swoim małym Pałacu Pamięci. Przeskakiwał
sprawnie dziury w podłodze i omijał krypty z wejściem do serca.
Uwielbiał przechadzać się po korytarzach. Czasami wchodził do
komnat, siadywał na miękkich fotelach wspomnień i po prostu tam
zostawał.
Tam miał
wszystko. Miał Annę, zespół oraz przyjaciół.
Mike
wyjechał do rodziców, wymieniając puste i zimne ściany swojego
wyśnionego domu w Beverly Hills, na pełny ciepła rodzinnego
budynek przy Stocker Street. Tutaj czuł się potrzebny i nic go nie
przygnębiało. Dobrą sprawą było też to, że ktoś sprawował
nad nim pieczę – nie pozwalał mu do końca zwariować ani
uśmierzać swojego bólu; upajać się swoim cierpieniem. Był także
chroniony przed reporterami i ich błyskającymi fleszami aparatów.
Białe
firanki falowały przy podmuchu ciepłego wiatru. Pani Shinoda stała
w oknie kuchennym. Bezwiednie bawiła się swoim wisiorkiem, dla
uspokojenia. Bolało ją serce gdy patrzyła na swojego ukochanego
syna, rozpadającego się na jej oczach. Jakby był między
śmierciami.
Michael
zawsze był marzycielem i uwielbiał chować się w swoim własnym
świecie, gdzie nikt nie mógł go zranić. Z wiekiem gdzieś zagubił
tę swoją cechę, a teraz nagle przypominał sobie o niej gwałtownie
– tak kobieta tłumaczyła to sobie. Musiał wszystko przemyśleć
i odpocząć od pędu życia.
Nagle
drzwi wejściowe otworzyły się głośnym szarpnięciem. Kobieta
odwróciła gwałtownie głowę w tamtym kierunku. Na
butelkowozielonym dywanie wylądowały, jak się później okazało,
dwie ciężkie walizki. Kilka miotających się pośpiesznych kroków.
–
Wróciłam! – Donna zauważyła swoją córkę – Lecę do
Michaela.
Żadnych
uścisków po długiej nieobecności w rodzinnym domu. Tylko te trzy
słowa. Drzwi zatrzaśnięto w pośpiechu.
Szmer.
Michael
zmrużył oczy, gdy dojrzał jakiś niewyraźny kontur. Wyszedł ze
swojego Pałacu Pamięci i stanął naprzeciwko kształtu, jaki się
przybliżał. Krok za krokiem. Shinoda strzepał trawę za spodni,
otrząsnął się z zadumy.
–
Mój
mały hermano(braciszek)
znów ma kłopoty – stwierdziła stając przed nim. Miała
hiszpański akcent, jaki nabawiła się mieszkając w Madrycie parę
lat.
Wyprostowana,
majestatyczna, jak zwykle zresztą.
Czarne włosy związała w kitkę. Lekko skośne oczy próbowały
przejrzeć na wylot Shinodę. Tworzyli kontrast; potęga naprzeciwko
upadku.
–
Nieprawda
– zaprzeczył. Nie zabrzmiało to przekonująco.
Kobieta
przystąpiła z nogi na nogę i uściskała swojego brata. Stali
przez chwilę w objęciu życzliwości.
Witali się po długiej nieobecności. Pocieszali wzajemnie.
–
Mnie
nie musisz oszukiwać – stwierdziła odsuwając się od niego. –
Sin
embargo, veo
(Przecież widzę).
–
Ciebie
też miło widzieć – zbagatelizował.
Uśmiechnęła
się krzywo.
–
Wróciłam
tutaj dla ciebie.
–
Nie
musiałaś... Znaczy, dziękuję i w ogóle, ale nic się nie dzieje.
–
Widziałam
ten... ten entrevista
(wywiad). – powiedziała ostro i spojrzała na niego z ukosa. To
wystarczyło, by jego rozchylone, gotowe usta do odpowiedzi zamknęły
się raptownie. – Przyleciałabym szybciej, ale nie mogłam.
Spojrzał
na nią z ukosa i odetchnął.
–
Dobrze
– skapitulował – w takim razie siadaj. Wszystko ci opowiem. To
długa historia. Tylko błagam, nie mów do mnie po hiszpańsku, bo
już nic z niego nie pamiętam. Uczyłem się go wieki temu.
–
Pochodzisz z Los Angeles i nie znasz hiszpańskiego? Wstydziłbyś
się – odpowiedziała.
Grace
Carmen Shana Shinoda była starszą o cztery lata siostrą Mike'a.
Grace, ponieważ po długich staraniach była łaską dla ich
rodziców; Carmen, gdyż w latach siedemdziesiątych Donna pałała
zamiłowaniem do hiszpańskich oper; Shana – rodzice chcieli
zaznaczyć jej Japońskie korzenie. Pochodzenie wyraźnie odbiło się
też w jej wyglądzie. Daleko było jej do Amerykanki, czy też
Europejki. Oprócz oczu. Te miała tylko lekko skośne.
Od razu po
studiach poszła jak kamień w wodę w miłość z Anthony'm
Barrowem. Michael kojarzył go, był chyba nawet u nich na Boże
Narodzenie któregoś roku. Było to mgliste wspomnienie. Nigdy o nim
z nią nie rozmawiał, nie widział w tym sensu. Nie wiedział też,
co się między nimi wydarzyło – uważał, że to ich prywatna
sprawa. Tę cześć prywatności siostra mogła zachować tylko dla
siebie. Po rozpadzie jej poważnie zapowiadającego się związku,
Grace wyjechała do Madrytu i osiedliła się tam. Wróciła na
chwilę. Dla młodszego brata.
Siedzieli
pod drzewem, rozmawiali. Opowiadali sobie o życiu, wspominali.
Kobieta pachniała środkiem na komary i drogimi perfumami, a jej
ręce miały woń papierowego, samolotowego mydła. Gdy go objęła,
wszystko pozornie wracało do normy. Przy niej mógł być słaby,
nikt by go nie wyśmiał. Być może dlatego miała się urodzić.
Aby przy nim czuwać.
Dwunastego
grudnia 1993 roku Michael miał szesnaście lat. Stał już niemal na
progu siedemnastki. Fizycznie jednak jego nogi z waty uginały się
na asfalcie, ręce mu się trzęsły. Obok stał miejscowy szeryf,
opierając się bokiem o furgonetkę. W swoim notatniki coś
notował, bazgrał. Shinoda z każdym szurnięciem ołówka o papier
trząsł się wewnętrznie. Czekał na rodziców.
Znów
wplątał się w kłopoty. Tamci uciekli. On nie zdążył. Pech.
Postać
na rowerze zbliżała się. Mike przełknął głośno ślinę,
powietrze zrobiło się parne i ciężkie. Sukienka. To na pewno
matka.
Przestępował
z nogi na nogę. Wygiął palce i czekał z szeroko otwartymi oczami.
Kobieta się zbliżała.
Jakież
wielkie uczucie ulgi go ogarnęło, gdy okazało się, że to tylko
Grace. Dziewczyna zsiadła z roweru, posłała bratu złowrogie
spojrzenie. Miała już dwadzieścia lat, a gdy się umalowała,
wyglądała na dużo starszą. Policjant, jak się później okazało,
zastępca szeryfa, uwierzył w historię, jaką opowiedziała mu
dziewczyna. Zmyślała. Michael był w lekkim oszołomieniu, by
cokolwiek pamiętać. Mówiła coś o trudnym wychowaniu młodszego
brata. Skończyło się na pouczeniu.
Gdy
policjant odjechał swoim rozlatującym się wozem, Mike prowadząc
rower siostry, wyrzucił z siebie, pełne złości:
– Nie
musiałaś przyjeżdżać. Dałbym sobie radę.
–
Właśnie widziałam. A gdyby przyjechała tutaj nasza matka? Masz
szczęście, że odebrałam za nią telefon.
– Nie
musiałaś – powtórzył. Nie patrzył na nią. Asfalt wydawał się
być ciekawszy.
–
Mike, czy ty w końcu wydoroślejesz? Który to już raz?
–
Dopiero piąty.
–
Dopiero? – parsknęła – Mama zabrała ci kluczyki od samochodu
za karę. Zabroniła wychodzić z domu. Martwi się o ciebie, a na
tobie nie robi to większego wrażenia.
Wzruszył
ramionami.
Dziewczyna
przystanęła.
–
Musisz wreszcie pomyśleć o przyszłości. Lubisz grać na pianinie
i gitarze. Może by coś z tego było, hm? – powiedziała spokojnie
– Ten twój kolega, Brad, też lubi po brzdękać. Może
spróbowalibyście swoich sił? Co ty na to?
Obeszła
rower i położyła mu ręce na ramionach. Podniósł głowę i
odpowiedział zrezygnowany. Wcześniejsza buta wyparowała:
– Nie
wiem czy coś z tego będzie. Jest wiele lepszych od nas.
Grace
przytuliła brata.
–
Ciężka praca, Mikey i wszystko może być możliwe. Tylko najpierw
skończ z tymi szczeniackimi wybrykami.
Mike ją
posłuchał. Grace miała tę jedną sprawczą moc, jakiej brakowało
innym – posiadała jeszcze na niego jakikolwiek wpływ.
Pokiwał
głową. Już więcej nie narozrabiał.
Dwudziesty szósty
kwietnia 2008
Jego
łóżko, na którym jeszcze nie tak dawno się wysypiał, wydawało
się niewygodne, aczkolwiek po dwóch tygodniach Mike potrafił się
przyzwyczaić. Przebywał wśród swojej rodziny, przekonując się
po raz kolejny, że może na nich liczyć. Nikt nie traktował go
pobłażliwie, co chyba było najlepszą terapią. Czasami zagłębiał
się w swoim Pałacu Pamięci, ale już tylko wieczorami, przy
zgaszonym świetle, gdzie mógł zaciskać pięści, gryźć
pobielałe kostki.
Shinoda
obrócił się w kuchni, podśpiewując do Live
On Mars
Davida Bowie'go. Piosenka wyciekała z radia. Chwycił garść
orzeszków z pojemnika, w którym od dwudziestu lat na niego czekały.
Wyjął z lodówki dwa piwa w puszce i poszedł do garażu, zajadając
nerkowce, gdzie jego ojciec dłubał przy samochodzie.
Audi 100 już dawno miało za sobą lata świetności.
Drzwi były
otwarte na rozcież. Kalifornijskie słońce grzało, zbyt ciepłe
dla Shinody. Wszedł do pomieszczenia. Jego ojciec podniósł siwą
głowę znad silnika. Na jego przywitanie kiwnął mu głową.
–
Przyniosłem piwo – oznajmił Mike. Podrzucił ojcu puszkę.
–
Dzięki.
Usiedli na
drewnianych skrzynkach, Michael nagle zmęczony. Było zdecydowanie
za gorąco, rozpiął dwa guziki od koszuli.
Jego
ojciec wytarł brudne od smaru ręce o stare, drelichowe spodnie.
–
Staruszek
znów się psuje – stwierdził i poklepał samochód po
drzwiczkach. – Chyba już nie da się go naprawić, szkoda.
–
Wszystko się psuje. – Stwierdził Mike, zaskoczony swoim
beznamiętnym tonem. Skrzywił się. Starszy mężczyzna zmarszczył
brwi.
– Widzę,
że chcesz o czymś porozmawiać synu... Wal.
Kąciki
ust Michaela opadły ku dołowi, ciągnąc za sobą blask z oczu.
Nadal w uszach bębniła mu piosenka Bowie'go, ze swoim
melancholijnym wydźwiękiem, który jeszcze parę chwil temu był
radosny.
– Po
prostu... – zaczął i machnął ręką. – Wydaje mi się, że ja
już niczego nie naprawię. Że zepsuło się na amen.
Wyrzucił
z siebie, ścisnął puszkę piwa w ręce.
– Może
potrzeba jeszcze trochę czasu?
– Było
go za wiele.
–
Próbowałeś to odkręcić?
– Nie...
Tak. Nie. Trochę – nie potrafił się zdecydować.
–
Trochę?
– Tak.
Na początku. Potem już nie miało to sensu.
– Zawsze
jest sens. Jeżeli się kogoś kocha, zawsze jest sens.
Była
pewna różnica w tym, co wiedział Mike, a co jego ojciec. Pierwszy
był w ogniu wydarzeń, pamiętał swoje słabości i pokusy, jakim
uległ; drugi zaś miał tylko zniekształcony, wygładzony przez
syna obraz.
– Wiesz,
ja i twoja mama też mieliśmy chwilowy kryzys – zaczął starszy
mężczyzna.
Mike
spojrzał na ojca zaciekawiony.
–
Naprawdę? Zawsze wydawało mi się, że jesteście zgodnym
małżeństwem.
– Bo tak
jest – zaśmiał się i upił łyk piwa – Ale zepsułem parę
spraw, tak jak ty. Nie chciała mi wybaczyć. – na jego twarzy
błąkał się uśmiech – Wiesz, jaka twoja matka jest wybuchowa? –
Młodszy Shinoda uśmiechnął się lekko. Wiedział – Zgadnij co
podziałało?
– Nie
mam zielonego pojęcia.
–
Zabrałem ją do kina samochodowego. Uwielbiała oglądać filmy na
wielkim ekranie. Poszliśmy na „Asylum”. Oczywiście nie obyło
się też bez przeprosin i kwiatów.
– Kiedy
to się wydarzyło?
– Zanim
się urodziłeś.
Mężczyźni
zanieśli się śmiechem, Mike nie wiedział dlaczego tak do końca
jest rozbawiony, ale to uczucie napełniło go miłym ciepłem,
którego mu brakowało. Przez chwilę podtrzymywał ten stan.
– Ale
mamy problem. Już dawno nie ma samochodowych kin – zażartował,
mało wysmakowanie, Mike.
Mężczyzna
zaśmiał się.
– Musisz
znaleźć inny sposób. Chyba sam wiesz najlepiej, co twoja żona
lubi.
–
Wymyślę coś – stwierdził hardo, jakby podjęcie tej decyzji
było wielkim wyczynem. – Naprawdę coś wymyślę.
Dopili
piwo, a puszki zgnietli. Mike wskazał na samochód.
–
Mogę
ci pomóc?
–
No
jasne. Pokażę ci jak to działa.
Pierwszy maja
2008 roku.
Nosił się
z tym zamiarem przez parę dni. Przemyślał budującą rozmowę z
ojcem, lecz nie wspominał o swoich zamiarach Grace. Gdyby się nie
udało, kobiecie byłoby jeszcze bardziej przykro niż jemu.
Stanął w
przedpokoju. Oparł się o ścianę. Lewą rękę włożył do
kieszeni, w prawej ściskał telefon komórkowy. W salonie telewizor
rzęził – jego matka i siostra oglądały kolejny odcinek mydlanej
opery. O jakiejś rodzinie bogaczy.
Oparł
głowę o ścianę i wypuścił głośno powietrze.
Co było
takiego trudnego w wybraniu kilku cyfr numeru telefonu swojej żony?
Jeden
sygnał.
Miliony
zwątpień, tysiące ciężkich myśli.
Drugi
sygnał.
Pozorny
spokój.
Odebrała.
–
Chcę
się pogodzić – wypalił.
Zapadła
chwila ciszy. Po chwili kobieta przystała na to i umówili godzinę
spotkania.
Anna
przyszła w zwiewnej, jasnoniebieskiej bluzce – ten szczegół
wyrył się w pamięci mężczyzny. Na ręku brzęczały jej
bransoletki pod kolor ubrania.
Wymienili
się niepewnym „cześć” i stali chwilę zakłopotani. W końcu
zaczęli rozmawiać i o dziwo, szło im to nieźle. Nastąpiły
planowane przeprosiny, wręczenie kwiatów, Mike rzucił kilka
niesmacznych żartów, a ona stała pod ścianą, do której po
chwili ją docisnął namiętnie całując. Ich usta zawsze do siebie
pasowały, mieli taki sam rytm i tempo. Nie potrafił wyjaśnić,
dlaczego to zrobił, ale ten jeden pocałunek dał mu przyszłości u
boku kobiety swojego życia. Tego dnia nie tylko ją przeprosił, ale
rozgotował ich uczucie. Mógł śmiało powiedzieć, że była to
jedyna kobieta, którą kochał.
Wynajęli
apartament, w którym poznawali się od nowa. Rozmawiali, oglądali
filmy, tulili się do siebie i kochali. Patrzyli w gwiazdy.
Po dwóch
tygodniach Michael dowiedział się, że znów zostanie ojcem. Za
dziewięć miesięcy miał urodzić się Louis, jego drugi syn.
Pozwól mi przeprosić na początek
Pozwól mi przeprosić za to, co mam do powiedzenia
Lecz próby odzyskania twojego zaufania są trudniejsze niż mi się wydawało
Ale w jakiś sposób zostałem złapany pomiędzy...
Rozdział niezbetowany.
Pisząc ten rozdział przelały się prze zemnie dwa rodzaje emocji i podejścia do niektórych spraw, być może dlatego, tak to wygląda. Surowo.
Oczywiście wiem, że Pałac Pamięci, to bardzo oklepany pomysł, zważywszy na to, że pojawił się zarówno w Sherlocku Holmesie jak i Hannibalu, lecz sama ta idea bardzo mi się podoba i chciałam, aby Mike stworzył sobie taki świat. Bo któż by nie zwariował? Szczególnie ktoś taki wrażliwy jak on?
I OMG, tutaj jest pełno dialogów! To aż zadziwiające. Ale jestem z nich duma.
Papapa
Tak czytam i domyslilam sie, ze nie zbetowany, bo dialogi w niektorych miejscach sa blednie napisane. No i slowo "smieli sie". Watpie zeby chodzilo o smialosc, wiec powinno byc "smiac sie". Jedna literka, a tyle zmienia.
OdpowiedzUsuńOgolnie mi sie podoba, choc... zeby Mike zapomnial Laure to dziwne, no ale mniejsza.
Podoba mi sie i czekam na ciag dalszy.
Tym razem jestem wczesniej z komentarzem i...
OdpowiedzUsuńJeny. W ktoryms momencir mialam lzy w oczach, nie wiem dlaczego. To wszystko ma taki wspanialy klimat. Kocham cie za to opowiadanie i w ogole kocham twoj styl, to jak latwo ci to wszystko wychodzi.
Sam poczatek juz sprawil, ze pokochalam ten rozdzial. Byl taki prosty, taki prawdziwy. Potem juz bylo tylko lepiej. Nie wiem co sie stalo, ale bylam tak bardzo skupiona na czytaniu jak nigdy dotad. Ojeny.
Jestem naprawde oczarowana tym blogiem, tym opowiadaniem. Mialam milion mysli, do ktorych chcialam sie odniesc w komentarzu ale teraz mi to ulecialo. Znow bede sie trzy dni wygrzebywac z takiego dolka, do ktorego wpadam jak czytam cos od ciebie. Nie zrozum mnie tylko zle. Bo to nic zlego. Ale po prostu za kazdym razem jak cos dodajesz to mnie motywuje ;-;
Siostra Mike'a jest fajna. Troche taka jak ja dla swojego rodzenstwa, hyhy. xD
To spotkanie z Markiem, to wspomnienie o Laurze... Jaaaaaaaaa
W momencie jak Mike o nie myslal prawie plakalam! Serio. Nie wiem czemu xD
To bylo po prostu piekne.
I ja juz ide bo jeszcze zaczne tu wypisywac głupoty.
Kocham cie, naprawde cie kocham za ten rozdzial.
Tego mi bylo trzeba.
Sloneczka, weny, czekolady!
/WiecznieNiezalogowanaBennoda
OdpowiedzUsuńI'm here,I'm here; calm down.
No. Trochę znowu uciekłam, ale nie próżnowałam (o czym dowiesz się trochę niżej) i jestem z siebie w miarę zadowolona. Juhu.
Okej, lecimy. Czekałam jak zwykle na kolejną część. Spodziewałam się czegoś innego, ale nie zawiodłaś mnie. O tym, co mi jakoś przeszkadzało, później. Najpierw pozytywy. Fajne dialogi, więc OMG, dobrze to opisałaś (jakieś to oemżi jest praktyczne, co?) Poza tym na komórce nie wyświetla mi się tekst sformatowany i kiedy tu weszłam z komputera, aż się uśmiechnęłam. Śliczniutko. No i lubię przyjacielskie wyciąganie z dołka. Lubię "NIC MI NIE JEST" i "MARTWIĘ SIĘ O CIEBIE HELOŁ". To takie... blogowe, ale nie irytująco blogowe, tylko rozczulająco blogowe. If U know what I mean. Dziwi mnie tylko to, że w całym tym swoim smuteczku Mike nie pomyślał o Laurze. Ba, że w ogóle o niej zapomniał. A ta niemożność przypomnienia sobie imienia to już w ogóle absurd. Gościu, kochaliście się w sobie; szlajałeś się z nią przez kilka lat i to ona robiła ci sceny, gdy uciekałeś do NY, do przyszłej żony. CZY TY JESTEŚ UŁOMNY.
No i WOW, Grace była z Anthonym. Wiem, że on już nie wróci, ale WOW. Miło patrzeć, że wszystko się tak czysto układa i w ogóle. I że to było tak perfekcyjnie zaplanowane. Wiem z własnego doświadczenia, że wypełnianie opowiadaniowych postanowień jest kurewsko trudne, bo po jakimś czasie odechciewa się pisania czegoś tam i zachciewa się pisania czegoś tam innego. Bueh, bueh, bueh. Z drugiej strony głupio jest się rozciapciać w założeniach, bo wychodzi gnojówka.
Jezusie, jak ja się plątam.
Póki piszę o ogólnych swoich wrażeniach i póki jeszcze cokolwiek pamiętam z lektury, wspomnę, że cały ten bigos (mam w głowie tylko to wyrażenie, a go nienawidzę, damn), którego narobili Mike i Anna, rozstając się, jest trochę bezsensowny, bo dość szybko do siebie wracają. Well, taka sytuacja jest jednak zgodna z prawdą i trochę usprawiedliwia nieogarnięcie i porażająco głupie decyzje Michaela, więc nie mam prawa się czepiać. Tylko że liczyłam na dramę (jakby ich było mało) :<
Okej, miało być o wadach. Dociera do mnie, że cały ten blog ma bardzo nieuporządkowaną formę. W sensie wspomnienia mieszają się z teraźniejszością i wspomnieniami wspomnień i flashback na flashbacku flashbackiem pogania, plus pomiędzy wydarzeniami z poszczególnych rozdziałów jest ogromna przerwa. Co do tego drugiego zarzutu to też trochę nie fair z mojej strony, bo jestem w tej chwili bardzo subiektywna i kieruję się głównie lekkim niedosytem związanym z tą częścią, ponieważ ten zamysł ogólnie mi się przecież podobał. Awh, to opowiadanie powinno czytać się jednym ciągiem. Wtedy jakoś klarowniej byłoby. Nieważne.
Nie było betowania, ale aż tak źle nie jest, rlly. Tylko kilka wpadek językowych (jednakże twoja beta też ich nie wyłapywała ;-;). O, no i wiele razy pojawia się literówka "wszytko". Wątpię, by był to celowy synonim dla "wszystko". Word tego po prostu nie zauważa.
Och, no i mój patetycznościomierz zaczął wibrować niebezpiecznie. Robi się sztywno! Robi się na siłę "dojrzale" w paru momentach, uwagauwagauwaga.
Czekam na rozwój wydarzeń. Niechże Laura odegra znowu jakąś rolę, bo gdy jej nie ma, to jej obecność w większości rozdziałów wydaje się głupia. Absurdalna aż. Anyway, pisz szybko, bae.
O, no i miałam poinformować, że zebrałam dupę i za 10 minutek będzie u mnie nowa rzecz. Zapraszam więc serdecznie. Do siego.
//podpisałam się na górze, żebyś od razu wiedziała, kto cię odwiedził B)
Właśnie zepsułam sobie fazę na Tima, potrzebną mi do pewnego opowiadania, na rzecz tego, aby z fazą na Mike'a skomentować Tobie rozdział. Jestem z siebie dumna.
OdpowiedzUsuńSama wizja obudzonego telefonem Mike'a jest tak klimatyczna, że nie mogę. Aż sobie wyobraziłam takie nie do końca zasłonięte okno i chudawą, seksowną rękę Mike'a sięgającą, aby odebrać. Cudowne.
Tak w ogóle to idealnie opisałaś to jakby "zamroczenie" tuż po obudzeniu. Tak. Czułam się jak bohater opowiadania.
Opadanie na poduszki w jego wykonaniu też jest seksowne, będę zwracać na to uwagę w WOK ale jeszcze nie teraz.
Podoba mi się charakter ich rozmowy. Chyba tak właśnie gadają ze sobą faceci, nie?
Na czym to ja... Och, cały czas pieprzę o pierwszych linijkach rozdziału. No tak, mogłam się domyślić... Jeżeli to przeczytasz i nie zaśniesz w trakcie to podziwiam.
Tak w ogóle to skomentowałabym poprzedni rozdział ale byłby pełen bólu dupy, że jak Ty mogłaś napisać w rozdziale, że opowiadaniowy zespół się rozpadł. Wolałabyś tego nie czytać, a ja wolałabym tego nie pisać. Także wybacz.
Fragment o uchylaniu okna jest super klimatyczny, ale najbardziej w tym wszystkim podoba mi się, że uosobiłaś sumienie i rozum. To oryginalne, a ja uwielbiam takie pomysły. To również dodaje super atmosfery, wszystko idealnie się komponuje. Jakoś zwróciłam uwagę na to, jak rozum i sumienie uciekli pod rękę w kąt. Aż dziwnie mi to napisać, ale... To było zabawne. Dźganie w bok też. Wyobraziłam sobie sumienie jako takiego debilnego dzieciaka z ADHD. Moja bratnia dusza...
Jakoś to "mój drogi" zupełnie mi zepsuło klimat. Nie żebym miała ból dupy, po prostu nie pasowało mi. Ale może to tylko dlatego, że ja jestem dziwna, nie lubię zdrabniać żadnych imion, i nie cierpię takich milutkich słówek.
Cholera, znów WOK będzie wyglądało jak plagiat. Cierpienie, jakie czuł Mike w momencie gdy się obudził z bólu też będzie na WOK, tylko w trochę bardzo innej postaci. Ale będzie. Chyba muszę wrócić do smoków, bo gdy piszę o ludziach, to nie jestem oryginalna.
Metafora z trzepotaniem kolibra jest idealna. Czy mówiłam Ci już, że zawsze chciałam umieć tak pisać? Jesteś w tym tak dobra, że chyba tego zazdroszczę Ci najbardziej.
Podoba mi się, jak Mike się wzrusza, a potem wpada na genialny pomysł ze spacerem. Też tak czasami mam, że tak bardzo wpadam na pomysł, że aż się potykam.
" W myślach przeklął, na głos przeprosił" - to ja.
Akurat niedawno zapomniałam nazwiska Wakefielda; taka mnie zbiera skleroza, ostatnio myślałam o takim starym zespole, którego wokalistą był Pete Wentz i zapomniałam kim był basista. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie był nim Tim McIlrath.
Wyobraziłam sobie ten klub tak rano, taki nieogarnięty. Podoba mi się to. Jeny, klimat Twojego opowiadania jest idealny.
Podoba mi się ta kłótnia, czy się do niej dobierał, czy nie. Pierwszy raz podpici faceci mnie śmieszą.
"upajać się swoim cierpieniem" - nawet nie wiesz, ile zastanowień mi tym przysporzyłaś. To mi się kojarzy z tymi dziewczynami, co tną się i wstawiają to na tumblra; one upajają się swoim cierpieniem. Co więcej, wydaje mi się, że można to odnieść do wielu innych aspektów życia zepsutych nastolatków dzisiejszych czasów. Co prawda każdy z nas ma czasem taki stan, no ale... O jeny, to określenie jest genialne.
Czy mi się wydaje, czy wcześniej nie wspomniałaś o siostrze Mike'a? Czy może pominęłam ją jak przyjaciółkę Laury i teraz gadam głupoty?
Anthony? Co jak gdzie... Nie rozumiem tego jednego. Ych.
Mike, który nie uciekł przed policją. Och, to taka ja. Dosłownie. Moja kr... Nie, to określenie tu nie pasuje.
Podoba mi się rozmowa z ojcem, może to dlatego, że ja nie mam ojca. Chociaż nie. To dlatego, że dobrze to napisałaś.
Drugi synek, ojeju, to takie mziopjsafagaorksp. Słodkie.
Nie no, w sumie ten komentarz nie wyszedł aż tak bardzo długi, jak myślałam. Podoba mi się, że rozdział ma dobre zakończenie. To daje naprawdę wielką ulgę, gdyż tematy na blogu są ciężkie, a gdybyś dała trochę wytchnienia, to by było idealnie.
Także ten. Ja życzę weny i pozdrawiam. ^^
Zacznę od tego że nie wiem od czego mogę zacząć pisać.
OdpowiedzUsuńMam wiele odczuć.
Chciałbym Ci powiedzieć że ten rozdział jest jednym z moich ulubionych gdzie opisujesz Mike'a.
Wiele miałam pytań gdy zaczynałam czytać ten rozdział a to głównie przez rozmowę Mike'a i Brada. Początkowo nie rozumiałem o co chodzi Delsonowi dopiero później wszystko zaczęło mi się układać i zaczęłam rozumieć o co chodzi.
Wiesz doskonale że nie lubię rozpisywać się w komentarzach.
Więc powiem krótko. Rozdział niezwykle piękny który przypadł mi bardzo do Serca i czytałam go z dużą przyjemność.
Cieszę się że sprawy nabrały takie pozytywnego obrotu.
Cóż pozostaje mi tylko czekać na kolejny
Mika
Siego jest dzisiaj, siego jest dzisiaj! Dodałam nową rzecz, więc jak zwykle zapraszam serdecznie: http://my-own-paranoia.blogspot.com/2016/05/25this-lullaby-was-not-supposed-to-make.html
OdpowiedzUsuńczekam na ciebie *lennyfacektóregoniechcemisięszukaćikopiować*