wtorek, 3 maja 2016

Otwórz swoje serce; wracam do domu

CZĘŚĆ TRZECIA

Rozdział czternasty
Otwórz swoje serce; wracam do domu

Jedenasty stycznia 2008 roku.


Dźwięk telefonu wyrwał Michaela brutalnie ze snu. Na początku nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Coś mu się śniło, coś dobrego. Sięgnął ręką po komórkę leżącą na szafce nocnej. Po drodze zahaczył o butelkę z wodą, przewrócił ją, a ta z głośnym łoskotem upadła na szklane flaszki i popielniczkę. W tamtej chwili nie zwrócił na to większej uwagi. Wpatrywał się w wyświetlacz, który był osnuty mgłą. Zamarł, ogarnęła go fala gorąca. Miał nadzieję, chciał żeby...
W końcu jednak wzrok mu się wyostrzył, a świadomość powróciła. Teraz zaklął podwójnie: na Brada, który do niego zadzwonił oraz na plastikową butelkę.
– Halo? – zachrypiał.
– Cześć. Przywieść ci coś?
Mike opadł na poduszki.
– Nie.
– Jak się czujesz?
– Żyję.
– Mhm. Byłeś u tego lekarza?
– Tak – skłamał Shinoda i potarł twarz.
– I co ci powiedział?
– Że najpierw muszą zrobić badania.
– Rozmawiał z tobą o czymś wstępnie?
– Brad, odwal się.
– Czyli nie byłeś. – rzucił
– Nie, nie byłem. Nie potrzebny mi jest. Jestem zdrowy przecież – zdenerwował się. Czuł się jak w „Roku 1984” George'a Orwella – inwigilowany ze wszystkich stron; raz przez nachalnych dziennikarzy, raz przez przyjaciół i rodzinę.
– No dobrze – Brad westchnął. Nie miał ochoty rozpoczynać kolejnej batalii na tym polu – Jadłeś coś?
– Jestem dorosły, Delson, jakbyś zapomniał. Zachowujesz się jak moja matka. Ta też wydzwania do mnie po kilka razy dziennie i dopytuje. Niedługo powinna się tutaj wprowadzić. Tobie też wysprzątać pokój? Bo wiesz, akurat przypadkiem trochę miejsca się zwolniło – ironizował.
– Och, przestań, chce ci pomóc. Martwi się o ciebie.
– Nic mi nie jest, ile razy mam to powtarzać? To upierdliwe. – wziął głęboki wdech – Ok, dzięki, doceniam, naprawdę. Ale już koniec. Potrafię sam o siebie zadbać.
– No nie wiem. Od paru tygodni nie potrafisz znaleźć dla siebie miejsca, chodzisz jak zjawa, albo urżnięty jak świnia, albo z miną, która mówi, że zaraz sobie strzelisz w łeb. Wpadłeś w dołek psychiczny i nie potrafisz sobie z tym poradzić... Zauważ to wreszcie, podnieś się, a nie zachowujesz się jak gówniarz. I to udawanie, że nie ma o czym mówić...
– No nie wiem, Brad, może ciebie żona zostawiła i się do tego przyzwyczaiłeś. Może to ty widujesz syna raz na tydzień i spędzasz z nim tylko dwie godziny. Może twój zespół, na którym ci zależało i z którym zaszedłeś daleko, rozpadł się przez jednego, pieprzonego ćpuna.
– Nie mów tak o nim. To nie była tylko jego wina.
– A czyja?
– Szukasz winnego na siłę. Nie widziałeś tego, Mike? Każdy z nas coś ma na sumieniu.
– No nie wiem. Widocznie ja pracowałem za sześciu, zaniedbując rodzinę. I teraz nie mam ani jednego, ani drugiego... Brad, nie mam już ochoty dłużej prowadzić tej rozmowy. Odezwę się jakoś niedługo.
Nie czekając na odpowiedź, rozłączył się. Wyłączył i rzucił telefon na zimną poduszkę obok. Zwiną w kłębek i znów poszedł spać.

Boże, pobłogosław nas wszystkich,
jesteśmy złamanymi ludźmi żyjącymi pod załadowaną bronią:
za grzechy naszych rąk,
za grzechy naszych języków,
za grzechy naszej młodości.


Ciężkie i długie zasłony w kolorze kobaltowym szczelnie zasłaniały okno z brudnymi szybami. Od paru tygodni Mike ich nie odsłaniał, nie wpuszczał do środka jasnych promieni słońca, lub błyskających fleszy aparatów. Czasami tylko uchylał okno, gdy zapach dymu, alkoholu i potu reagował powodując nieznośną mieszankę. Było to miejsce, w którym mieszało się Sumienie z Rozumem. To pierwsze działało irracjonalnie, bez potrzeby i kierowało się sercem. Wypełzało nagle, nie znało słowa: „stop”. Pamiętało wszystkie błędy, skrzętnie zapisywało je i recytowało w najmniej spodziewanych momentach. Rozum zaś był najbliżej ziemi. Wiedział, co powinno się zrobić w danej chwili, ale nie był taktowny. Znał na pamięć wszystkie nauki, jakie wpajano od najmłodszych lat, jednakże nie korzystał z nich, a znał je tylko po ty, by ocenić najlepiej sytuację. Teraz oboje byli w małym stanie zawieszenia, między snem a jawą.
Do pomieszczenie wpadł jasny snop światła i świeże powietrze, gdy ktoś otworzył drzwi. Rozum i Sumienie pod rękę uciekli w kąt. W progu stanęła kobieta. Tonęła w półmroku, toteż nie widzieli jej twarzy. Sumienie zapiszczało radośnie, ale Rozum od razu je zganił, dał kuksańca w bok. Postać przeszła przez pokój, balansując niemalże. Obeszła butelki i wylaną plamę wody powoli wsiąkającą w dywan. Nie była zła. Rozumiała.
Łóżko ugięło się pod jej ciężarem, gdy przysiadła na jego brzegu. Odrzuciła czarne włosy do tyłu. Białe prześcieradło było ciepłe i wygniecione. Wyciągnęła rękę i pogłaskała Michaela po głowie, dając mu chwilowe ukojenie. Zakładała z ucho te niesforne, przetłuszczone kosmyki włosów. Głaskała go po policzku. Jego oddech wypłacił się. Poczuł się odprężony przez sen, dzięki temu jednemu dotykowi.
– Spokojnie, mój drogi, spokojnie – powiedziała cicho i uspokajająco.
Pogłaskała go jeszcze raz po włosach i zostawiła słodki pocałunek na czole.
Rozum podpowiadało Michaelowi, że to był sen.
Sumienie mówiło, że to mogła być prawda.



Pierwszy kwietnia 2008 roku.

– Patrzy się – zachichotała i schowała głowę w zagłębieniu między szyją a ramieniem Michaela. Tańczyli. Wolno. Do „I Have Nothing” Whitney Houston.
– Niech się patrzy – rzekł hardo.
Wyjrzała zza jego ramienia
– Jest wściekły.
Obrócił się
– Widzę.
– Wygląda tak, jakby miał zaraz zgnieść szklankę. Ups, pękła. – zachichotała.

~*~

Ukłucie w sercu pojawiło się nagle, w środku nocy. Było bardzo prawdziwe i nie do zniesienia. Mike wybudził się automatycznie i skrzywił z bólu. Przez chwilę, nie wiedział co się dzieje, czuł tylko bodziec. Nie mógł zaczerpnąć powietrza. W pomieszczeniu było duszno. Przez dłuższą chwilę leżał nieruchomo, bo każdy najmniejszy wdech powodował ból. Oddychał małymi haustami. Dopiero po chwili, gdy udało mu się zaczerpnąć dużą dawkę tlenu, rozluźnił mięśnie. Spojrzał na Annę nadal śpiącą przy jego lewym ramieniu.
Powoli usiadł na skraju łóżka. Zgarbił się i przycisnął palce do nasady nosa. Zacisnął powieki, spod których sen zmykał, razem z bólem serca. Wstał delikatnie, próbując rozprostować nogi. Parę głębokich wdechów, mroczki przed oczami wyeliminowane. Oprał się o zagłówek łóżka, jeszcze trochę niepełny sił.
Był w domu swoich rodziców, który nadal w nocy brzmiał tak samo – zegarem w salonie, o północy dudniącym, pikaniem mikrofalówki, świstaniem wiatru w kominie i szumem telewizora zostawionego na czas uśpienia. Wszytko też tak samo pachniało. Nie widział do końca, czy to tylko jego wspomnienia z dzieciństwa, nagle urzeczywistniały się. Chciałby, żeby jego dom wyglądał tak samo, aby dla jego dzieci był azylem w czasie sztormu. Pragnął zbudować schronienie, utkane z patyków ciepła i gliny życzliwości zmieszanej z miłością.
Michael spojrzał na swoją żonę. Poświata marcowego księżyca padała na Annę. Miała wolną od napięcia twarz. Uśmiechnął się rozczulony tym widokiem, już dawno jej takiej nie widział. Serce w tamtym momencie w nim zadygotało. Jakby wiedziało, że za ponad rok ją straci.
Do umysłu Shinody przedarło się wspomnienie. Nagle, tak po prostu. Widział ich pierwszy taniec na weselu. Tańczyli walca. Prowadził ją, mając nadzieję, wieść ją tak przez całe życie. Śmiała się, uważała, że dobrze, że to on pełni tę funkcję – ze zdenerwowania myliły jej się kroki. Potem rozluźniła się. Czuli spojrzenia gości na sobie. Mówili coś do siebie. Szeptali. Michael nie pamiętał dokładnie jakie słowa wychodziły z jego ust. Liczył się tamten moment Wirowali po parkiecie, po wielkim kwadracie, w takt znanej melodii, tren białej sukni ślubnej sunął za nimi. Oparła swoje czoło o jego. Zapamiętał ten moment, jako jeden z najwspanialszych w życiu. Spojrzał w jej oczy i wiedział już wszystko. Odkrył zagadkę wszechświata
W każdym jej oddechu odnajdywał swoją duszę; pocałunek był jak trzepotanie kolibra, wprawiajcie serce o szybsze drżenie; objęcie jak lekarstwo na całe zło, a cisza – grubym kocem dającym ciepło. Na początku wszystko właśnie tak wyglądało; żyli w szklanej kuli, odporni na bodźce z zewnątrz. I miało tak pozostać.
Michael wzruszył się swoim wspomnieniem. Przetarł wilgotne oczy. Zerknął na zegarek; dochodziła czwarta w nocy. Przeczesał palcami włosy i uznał, że to najlepszy moment na zrobienie spaceru. Ten pomysł niemal strzelił mu do głowy. Być może chciał coś poczuć, coś na kształt adrenaliny, gdy w wieku szesnastu lat umykał w nocy z domu, a potem wracał do niego około ósmej rano, aby nikt się nie połapał. Zazwyczaj się udawało. Teraz też musiało. Nadal miał w sobie szczątki nastolatka. Niestety.

Cicho zamknął drzwi od domu, poprawił bluzę. Rzeczywiście czuł się jak nastolatek. Jak niedojrzały gówniarz.
Było chłodno, jak na marzec przystało w Los Angeles – najbardziej deszczowy miesiąc w roku. Słońce powoli przebijało się przez pierzaste chmury, wiatr szmerał między liśćmi. Rześkie powietrze, po duchocie życia było wybawieniem.
Mike nie pamiętał już po co dokładnie wyszedł z domu. Dlaczego to zrobił i jaki miał w tym cel. Było wcześnie, czuł coś dziwnego, co zawsze się czuje w momencie, kiedy ktoś wybudzi nas z głębokiego snu – coś na wzór mrowiącego niepokoju zmieszanego z lekkością. Szedł wzdłuż swojej okolicy, która zmieniła się od czasu kiedy tu mieszkał. Sklepy spożywcze wyrosły jak grzyby po deszczu, domki jednorodzinne namnożyły się, a tam, gdzie jako dziecko biegał po pustej przestrzeni, stała już duża, luksusowa willa. Nic nie było takie samo.
Przeszedł obok sklepu wędkarskiego. W wieku lat jedenastu dostawał tam ulotki, a potem rozwoził je po całym osiedlu na swoim zielonym rowerze. Zawsze wtedy miał na głowie spraną, wypłowiałą, żółtą czapkę bejsbolówkę. Była jak talizman. Michael uśmiechnął się na to wspomnienie.

Shinoda nie pamiętał dalszych szczegółów z krajoznawczej wycieczki po okolicy swego dzieciństwa, być może wszystko zlało się w zbiorniku jego umysłu w jedną wielką połyskującą papkę. Był niewsypany, lekko rozkojarzony. Oderwany od rzeczywistości na ten jeden, szczególny sposób. Aguora Hills było takie samo jak wcześniej, lecz inne. Paradoks, nieprawdaż? W każdym razie schemat był prosty: ukłucie w sercu, spacer przy pierwszych promieniach słońca, zaskoczenie na widok zmiany otoczenia. Następną rzeczą, jaką zapamiętał, była przemożna chęć odpoczęcia na jakiejś ławce – nogi bolały go już od marszu – oraz jeszcze większe pragnienie zakupu porannej gazety. Miał ochotę przewrócić pachnące drukiem strony, podenerwować się na odciski tuszu na swoich palcach i przeczytać rubrykę sportową. Tę polityczną omijał. Dla zachowania zdrowia psychicznego.
Wszedł do jednego z tych nowych sklepów spożywczych. Małe pomieszczenie, zapchane i duszne przez gazety i artykuły pierwszej potrzeby: pieczywo, serki, alkohol i tampony. Zawsze w tej kolejności. Złapał dużą, szarą gazetę, miał już za nią zapłacić, lecz wpadł na kogoś. W myślach przeklął, a na głos przeprosił.
Mężczyzna odwracając się rzekł, że to jego wina. Kiedy Michael go zobaczył, wręcz oniemiał. Nie spodziewał się go spotkać o tej porze. W ogóle nie spodziewał się go zobaczyć więcej na oczy.
– Wakefield, ty stary koniu, co ty tutaj robisz?

Mark mógł odpowiedzieć tym samym Shinodzie, wymienić parę zdań i wrócić do domu. Mogli tylko kiwnąć sobie głowami. Byli już za starzy, aby trzymać jakiekolwiek urazy. Mogli też, po prostu się przywitać. Mogli. Zamiast tego poszli do baru na piwo. To Michael pamiętał wyraźnie, ponieważ niektóre słowa Wakefielda utkwiły w nim i rozmyślał nad ich sensem jeszcze długo po tym. I oczywiście, nie zapomina się spotkania po latach z dawnym przyjacielem.
O godzinie piątej czterdzieści w barze wiało pustkami. Dym jeszcze unosił się pod sufitem, paru podpitych ludzi siedziało przy stolikach, niektórzy chwiejnym krokiem opuszczali to miejsce. Perliste śmiechy młodych dziewczyn wirowały i uchodziły, dudniącym w uszach echem. Noc się już dla nich kończyła. Monety brzęczały w kasach.
Barman wycierając szklanki popatrzył krzywo na Marka i Mike'a, gdy usiedli przy barze. Podniósł do góry szkło ku światłu. Blask lampy odbił się od niego i mężczyzna miał pewność, że naczynie jest wypolerowane.
Dwa kufle rozluźniającego napoju wypłukały jakąś dozę zakłopotania między Shinodą a Wakefieldem. Nic nieznaczący bełkot zmienił się w coś wartościowszego i treściwego. Rozmowa z znienawidzonym przyjacielem mogła zranić jak i uleczyć.
Mark zaczął opowiadać o swojej córce. Nie ożenił się, matkę dziecka uważał za największy błąd swojego życia, lecz dziewczynkę kochał i opiekował się nią. Tylko w weekendy. Michael natomiast także opowiadał o swoim synu i o Annie. Potem przyszedł czas na wspominanie. Mówili o początkach Linkin Park, wtedy jeszcze Xero. Śmieli się z prowizorycznych koncertów w High School, większych wystąpień i tego jednego, najważniejszego przy bulwarze zachodzącego słońca.
A no właśnie, słyszałem, że w waszym zespole coś się wali – powiedział Mark. Nie było w tym zgryźliwości, choć dał wyraźny nacisk na słowo „waszym”.
Mike posłał mu pytające, lekko spowolnione spojrzenie. Zaczął trzeci kufel piwa, płyn bulgotał mu w kiszkach, powoli czuł działanie chmielu.
Jak to?
Te wszystkie nagłówki w gazetach, wiadomości w telewizji muzycznej – machnął ręką.
Rozumiem, że śledzisz każdy nasz krok? – Mike zaśmiał się.
Wakefield też był rozbawiony.
Nie, po prostu rzuciło mi się w oczy parę nowinek o was. Więc jak?
Nijak. – stwierdził Shinoda. – Chester jest frajerem. – spojrzał na kolegę – oczywiście nie większym niż ty.
Domyślam się.
Oczywiście wiesz, zawsze mogę wykłócić się z nim...
Potem dać mu w ryj przy następnej okazji... – wtrącił się Mark ze śmiechem.
Ta. Wykopię go, tym razem z Bradem, a wytwórni powiem, że... że coś mu się stało. I tyle. Znajdziemy innego. – zakończył Shinoda i odchylił się w tył na stołku barowym. – Łatwo przyszło, łatwo poszło.
Śmieli się. Nie byli na siebie źli. Choć może większą rolę zagrał alkohol.
Mike powrócił do poprzedniej pozycji; oparł łokcie o blat, a ręce złożył w koszyczek. Odchylił głowę w bok i przyjrzał się byłemu przyjacielowi. Agresywny blask w piwnych tęczówkach Wakefielda zbladł. Na jego twarzy pojawiły się głębokie bruzdy, w szczególności naokoło oczu. Zasługa ciężkich prac, jakich się imał nie posiadając stałego zawodu. Miał też oproszone siwizną skronie. Jedynymi rzeczami jakie zadawały się być niezmienne, były jego rozczochrane włosy oraz nadal dość przystojna twarz.
W umyśle Mike przez chwilę pojawiła się wątpliwa myśl, czy on też wygląda tak staro. Byli w tym samym wieku, jego hipoteza mogła być prawdziwa. Przeraził się, uświadamiając sobie, że nadal zachowuje się jak duże dziecko, a i jego skronie już niedługo (a może już!) pokryje siwizna. Zobaczył siebie, jako starszego człowieka, wynędzniałego, z petem w ustach, tonącego w samotności. Nie chciał tak skończyć. Nie chciał wszystkiego stracić. Nie chciał być stary.
Czas biegł, mijał rok, następny, następny, a on dostrzegł dopiero upływ czasu w odbiciu swojego byłego przyjaciela. Zamarł.
Mark zauważył odpływający wzrok kolegi. Machnął mu ręką przed oczami. Mike zamrugał raptownie. Spojrzał prosto w oczy przyjaciela, chcąc coś wyczytać, dostać jakąś wskazówkę. Wpatrywali się przez chwilę w siebie, próbując znaleźć odpowiedź. Wakefield pierwszy odwrócił wzrok, przeciągle. Odchrząknął.
Co ci? – zapytał
Zastanawiam się... Zastanawiam się dlaczego dałem ci w tę twoją ładną mordę tak właściwie – skłamał.
Mark podniósł do góry brwi.
To zabrzmiało dziwnie – skwitował i dopił drugą szklankę piwa.
Wakefield, ale ty naprawdę masz ładną twarz – upierał się, już wstawiony. Uścisnął koledze nos.
Nie ty pierwszy mi to mówisz, nie ty ostatni – Mark zaśmiał się – Przestań już pić – dodał. Odsunął szklankę od kolegi.
Dobrze, już nie będę – odpowiedział z udawaną pokorą. – Więc dlaczego dałem ci w ryj?
Poszło o dziewczynę.
Jaką?
Nie pamiętasz? Naprawdę? – Mężczyzna wyraźnie zdziwił się. Położył obie ręce na blacie – Ciągle z nami łaziła. Lubiłeś ją.
– Czekaj, czekaj, coś mi świata. To ta, do której się dobierałeś?
– Nie dobierałem się do niej.
– Gdybyś tego nie robił, nie dostałbyś w mordę.
– No dobrze, tylko raz.
– Gdybyś zrobił to tylko jeden raz...
– To ta – przerwał mu szybko.
Mike zmarszczył brwi, wysilając swój umysł. Widział ją, ale naprawdę nie pamiętał jak się nazywała. Jej imię pokazywało się, by po chwili zamazać i zniknąć. Michael wiedział, że to imię w każdym języki brzmiało tak samo – magicznie. Przypominało mu jakąś roślinę. Ale jaką, nie wiedział sam.
– Och, już pamiętam – zaśmiał się Wakefield, wyrywając Michaela z zamyślenia – Ona miała na imię Laura... Laura Jones.
Serce zadrżało w Shinodzie. Przełknął ślinę.
Laura Jones – wypowiedział bezgłośnie.
Powiem szczerze, że gdybym miał wybór, wolałbym, aby to ona była matką mojej córki, a nie Helen – stwierdził Mark i odstawił swoją szklankę. Przełknął głośno ostatni łyk piwa, jak gorycz – Helen to szmata.
Nieodpowiednie podsumowanie byłej panterki Marka zawisło w powietrzu. Więcej już nie pili.
~*~

Od tamtego wydarzenia minął ponad rok.
Mike myślał o Laurze często. Myślał jedząc, śpiąc i oddychając. Wciąż w umyśle miał jej obraz – silnej dziewczyny z błyszczącymi niebiesko-szarymi oczami. To zabawne, że tak właśnie ją zapamiętał. Jej imię pojawiało się często wyryte białymi, iskrzącymi się literami na czarnym płótnie pamięci mężczyzny. Po jakimś czasie farba wyblakła, napis zaczął się zamazywać, by w końcu zniknąć w nicości. Wtedy Mike ponownie próbował sobie ją przypomnieć, lecz już nie potrafił. Nadal jednak czuł potrzebę jej obecności.
Teraz Michael siedział pod wielkim i rozłożystym dębem rosnącym w ogrodzie jego rodziców. Oczami wyobraźni, lecz jak najbardziej realnymi, widział siebie i brązowowłosą dziewczynę stojącą niegdyś pod tym drzewem. Malowali swoje obrazy, ten sam krajobraz, jednak widziany w inny sposób. Przyroda w swej urzekającej, dzikiej malowniczości, przyroda odradzająca cierpiącą duszę, przyroda kryjąca tajemnice bytu i przeświadczenie o jedności świata ziemskiego i pozaziemskiego, o więzi żywych i umarłych stała się swego czasu szczególnym źródłem inspiracji dla młodych i wrażliwych artystów.
W jednej chwili tam był, zatopił się w ciemnym odmęcie wspomnień, by tam zawisnąć, utworzyć swój mały świat bez zmartwień i bólu. Nikt nie mógł go stamtąd wyciągnąć, a i on sam wolał tam zostać. Wtedy czas zlewał się w jedną długą, połyskującą smugę. Zaszywał się w swoim małym Pałacu Pamięci. Przeskakiwał sprawnie dziury w podłodze i omijał krypty z wejściem do serca. Uwielbiał przechadzać się po korytarzach. Czasami wchodził do komnat, siadywał na miękkich fotelach wspomnień i po prostu tam zostawał.
Tam miał wszystko. Miał Annę, zespół oraz przyjaciół.

Mike wyjechał do rodziców, wymieniając puste i zimne ściany swojego wyśnionego domu w Beverly Hills, na pełny ciepła rodzinnego budynek przy Stocker Street. Tutaj czuł się potrzebny i nic go nie przygnębiało. Dobrą sprawą było też to, że ktoś sprawował nad nim pieczę – nie pozwalał mu do końca zwariować ani uśmierzać swojego bólu; upajać się swoim cierpieniem. Był także chroniony przed reporterami i ich błyskającymi fleszami aparatów.
Białe firanki falowały przy podmuchu ciepłego wiatru. Pani Shinoda stała w oknie kuchennym. Bezwiednie bawiła się swoim wisiorkiem, dla uspokojenia. Bolało ją serce gdy patrzyła na swojego ukochanego syna, rozpadającego się na jej oczach. Jakby był między śmierciami.
Michael zawsze był marzycielem i uwielbiał chować się w swoim własnym świecie, gdzie nikt nie mógł go zranić. Z wiekiem gdzieś zagubił tę swoją cechę, a teraz nagle przypominał sobie o niej gwałtownie – tak kobieta tłumaczyła to sobie. Musiał wszystko przemyśleć i odpocząć od pędu życia.
Nagle drzwi wejściowe otworzyły się głośnym szarpnięciem. Kobieta odwróciła gwałtownie głowę w tamtym kierunku. Na butelkowozielonym dywanie wylądowały, jak się później okazało, dwie ciężkie walizki. Kilka miotających się pośpiesznych kroków.
– Wróciłam! – Donna zauważyła swoją córkę – Lecę do Michaela.
Żadnych uścisków po długiej nieobecności w rodzinnym domu. Tylko te trzy słowa. Drzwi zatrzaśnięto w pośpiechu.
Szmer.
Michael zmrużył oczy, gdy dojrzał jakiś niewyraźny kontur. Wyszedł ze swojego Pałacu Pamięci i stanął naprzeciwko kształtu, jaki się przybliżał. Krok za krokiem. Shinoda strzepał trawę za spodni, otrząsnął się z zadumy.
Mój mały hermano(braciszek) znów ma kłopoty – stwierdziła stając przed nim. Miała hiszpański akcent, jaki nabawiła się mieszkając w Madrycie parę lat.
Wyprostowana, majestatyczna, jak zwykle zresztą. Czarne włosy związała w kitkę. Lekko skośne oczy próbowały przejrzeć na wylot Shinodę. Tworzyli kontrast; potęga naprzeciwko upadku.
Nieprawda – zaprzeczył. Nie zabrzmiało to przekonująco.
Kobieta przystąpiła z nogi na nogę i uściskała swojego brata. Stali przez chwilę w objęciu życzliwości. Witali się po długiej nieobecności. Pocieszali wzajemnie.
Mnie nie musisz oszukiwać – stwierdziła odsuwając się od niego. – Sin embargo, veo (Przecież widzę).
Ciebie też miło widzieć – zbagatelizował.
Uśmiechnęła się krzywo.
Wróciłam tutaj dla ciebie.
Nie musiałaś... Znaczy, dziękuję i w ogóle, ale nic się nie dzieje.
Widziałam ten... ten entrevista (wywiad). – powiedziała ostro i spojrzała na niego z ukosa. To wystarczyło, by jego rozchylone, gotowe usta do odpowiedzi zamknęły się raptownie. – Przyleciałabym szybciej, ale nie mogłam.
Spojrzał na nią z ukosa i odetchnął.
Dobrze – skapitulował – w takim razie siadaj. Wszystko ci opowiem. To długa historia. Tylko błagam, nie mów do mnie po hiszpańsku, bo już nic z niego nie pamiętam. Uczyłem się go wieki temu.
– Pochodzisz z Los Angeles i nie znasz hiszpańskiego? Wstydziłbyś się – odpowiedziała.

Grace Carmen Shana Shinoda była starszą o cztery lata siostrą Mike'a. Grace, ponieważ po długich staraniach była łaską dla ich rodziców; Carmen, gdyż w latach siedemdziesiątych Donna pałała zamiłowaniem do hiszpańskich oper; Shana – rodzice chcieli zaznaczyć jej Japońskie korzenie. Pochodzenie wyraźnie odbiło się też w jej wyglądzie. Daleko było jej do Amerykanki, czy też Europejki. Oprócz oczu. Te miała tylko lekko skośne.
Od razu po studiach poszła jak kamień w wodę w miłość z Anthony'm Barrowem. Michael kojarzył go, był chyba nawet u nich na Boże Narodzenie któregoś roku. Było to mgliste wspomnienie. Nigdy o nim z nią nie rozmawiał, nie widział w tym sensu. Nie wiedział też, co się między nimi wydarzyło – uważał, że to ich prywatna sprawa. Tę cześć prywatności siostra mogła zachować tylko dla siebie. Po rozpadzie jej poważnie zapowiadającego się związku, Grace wyjechała do Madrytu i osiedliła się tam. Wróciła na chwilę. Dla młodszego brata.
Siedzieli pod drzewem, rozmawiali. Opowiadali sobie o życiu, wspominali. Kobieta pachniała środkiem na komary i drogimi perfumami, a jej ręce miały woń papierowego, samolotowego mydła. Gdy go objęła, wszystko pozornie wracało do normy. Przy niej mógł być słaby, nikt by go nie wyśmiał. Być może dlatego miała się urodzić. Aby przy nim czuwać.

Dwunastego grudnia 1993 roku Michael miał szesnaście lat. Stał już niemal na progu siedemnastki. Fizycznie jednak jego nogi z waty uginały się na asfalcie, ręce mu się trzęsły. Obok stał miejscowy szeryf, opierając się bokiem o furgonetkę. W swoim notatniki coś notował, bazgrał. Shinoda z każdym szurnięciem ołówka o papier trząsł się wewnętrznie. Czekał na rodziców.
Znów wplątał się w kłopoty. Tamci uciekli. On nie zdążył. Pech.
Postać na rowerze zbliżała się. Mike przełknął głośno ślinę, powietrze zrobiło się parne i ciężkie. Sukienka. To na pewno matka.
Przestępował z nogi na nogę. Wygiął palce i czekał z szeroko otwartymi oczami. Kobieta się zbliżała.
Jakież wielkie uczucie ulgi go ogarnęło, gdy okazało się, że to tylko Grace. Dziewczyna zsiadła z roweru, posłała bratu złowrogie spojrzenie. Miała już dwadzieścia lat, a gdy się umalowała, wyglądała na dużo starszą. Policjant, jak się później okazało, zastępca szeryfa, uwierzył w historię, jaką opowiedziała mu dziewczyna. Zmyślała. Michael był w lekkim oszołomieniu, by cokolwiek pamiętać. Mówiła coś o trudnym wychowaniu młodszego brata. Skończyło się na pouczeniu.
Gdy policjant odjechał swoim rozlatującym się wozem, Mike prowadząc rower siostry, wyrzucił z siebie, pełne złości:
– Nie musiałaś przyjeżdżać. Dałbym sobie radę.
– Właśnie widziałam. A gdyby przyjechała tutaj nasza matka? Masz szczęście, że odebrałam za nią telefon.
– Nie musiałaś – powtórzył. Nie patrzył na nią. Asfalt wydawał się być ciekawszy.
– Mike, czy ty w końcu wydoroślejesz? Który to już raz?
– Dopiero piąty.
– Dopiero? – parsknęła – Mama zabrała ci kluczyki od samochodu za karę. Zabroniła wychodzić z domu. Martwi się o ciebie, a na tobie nie robi to większego wrażenia.
Wzruszył ramionami.
Dziewczyna przystanęła.
– Musisz wreszcie pomyśleć o przyszłości. Lubisz grać na pianinie i gitarze. Może by coś z tego było, hm? – powiedziała spokojnie – Ten twój kolega, Brad, też lubi po brzdękać. Może spróbowalibyście swoich sił? Co ty na to?
Obeszła rower i położyła mu ręce na ramionach. Podniósł głowę i odpowiedział zrezygnowany. Wcześniejsza buta wyparowała:
– Nie wiem czy coś z tego będzie. Jest wiele lepszych od nas.
Grace przytuliła brata.
– Ciężka praca, Mikey i wszystko może być możliwe. Tylko najpierw skończ z tymi szczeniackimi wybrykami.
Mike ją posłuchał. Grace miała tę jedną sprawczą moc, jakiej brakowało innym – posiadała jeszcze na niego jakikolwiek wpływ.
Pokiwał głową. Już więcej nie narozrabiał.

Dwudziesty szósty kwietnia 2008

Jego łóżko, na którym jeszcze nie tak dawno się wysypiał, wydawało się niewygodne, aczkolwiek po dwóch tygodniach Mike potrafił się przyzwyczaić. Przebywał wśród swojej rodziny, przekonując się po raz kolejny, że może na nich liczyć. Nikt nie traktował go pobłażliwie, co chyba było najlepszą terapią. Czasami zagłębiał się w swoim Pałacu Pamięci, ale już tylko wieczorami, przy zgaszonym świetle, gdzie mógł zaciskać pięści, gryźć pobielałe kostki.
Shinoda obrócił się w kuchni, podśpiewując do Live On Mars Davida Bowie'go. Piosenka wyciekała z radia. Chwycił garść orzeszków z pojemnika, w którym od dwudziestu lat na niego czekały. Wyjął z lodówki dwa piwa w puszce i poszedł do garażu, zajadając nerkowce, gdzie jego ojciec dłubał przy samochodzie. Audi 100 już dawno miało za sobą lata świetności.
Drzwi były otwarte na rozcież. Kalifornijskie słońce grzało, zbyt ciepłe dla Shinody. Wszedł do pomieszczenia. Jego ojciec podniósł siwą głowę znad silnika. Na jego przywitanie kiwnął mu głową.
– Przyniosłem piwo – oznajmił Mike. Podrzucił ojcu puszkę.
– Dzięki.
Usiedli na drewnianych skrzynkach, Michael nagle zmęczony. Było zdecydowanie za gorąco, rozpiął dwa guziki od koszuli.
Jego ojciec wytarł brudne od smaru ręce o stare, drelichowe spodnie.
Staruszek znów się psuje – stwierdził i poklepał samochód po drzwiczkach. – Chyba już nie da się go naprawić, szkoda.
– Wszystko się psuje. – Stwierdził Mike, zaskoczony swoim beznamiętnym tonem. Skrzywił się. Starszy mężczyzna zmarszczył brwi.
– Widzę, że chcesz o czymś porozmawiać synu... Wal.
Kąciki ust Michaela opadły ku dołowi, ciągnąc za sobą blask z oczu. Nadal w uszach bębniła mu piosenka Bowie'go, ze swoim melancholijnym wydźwiękiem, który jeszcze parę chwil temu był radosny.
– Po prostu... – zaczął i machnął ręką. – Wydaje mi się, że ja już niczego nie naprawię. Że zepsuło się na amen.
Wyrzucił z siebie, ścisnął puszkę piwa w ręce.
– Może potrzeba jeszcze trochę czasu?
– Było go za wiele.
– Próbowałeś to odkręcić?
– Nie... Tak. Nie. Trochę – nie potrafił się zdecydować.
– Trochę?
– Tak. Na początku. Potem już nie miało to sensu.
– Zawsze jest sens. Jeżeli się kogoś kocha, zawsze jest sens.
Była pewna różnica w tym, co wiedział Mike, a co jego ojciec. Pierwszy był w ogniu wydarzeń, pamiętał swoje słabości i pokusy, jakim uległ; drugi zaś miał tylko zniekształcony, wygładzony przez syna obraz.
– Wiesz, ja i twoja mama też mieliśmy chwilowy kryzys – zaczął starszy mężczyzna.
Mike spojrzał na ojca zaciekawiony.
– Naprawdę? Zawsze wydawało mi się, że jesteście zgodnym małżeństwem.
– Bo tak jest – zaśmiał się i upił łyk piwa – Ale zepsułem parę spraw, tak jak ty. Nie chciała mi wybaczyć. – na jego twarzy błąkał się uśmiech – Wiesz, jaka twoja matka jest wybuchowa? – Młodszy Shinoda uśmiechnął się lekko. Wiedział – Zgadnij co podziałało?
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Zabrałem ją do kina samochodowego. Uwielbiała oglądać filmy na wielkim ekranie. Poszliśmy na „Asylum”. Oczywiście nie obyło się też bez przeprosin i kwiatów.
– Kiedy to się wydarzyło?
– Zanim się urodziłeś.
Mężczyźni zanieśli się śmiechem, Mike nie wiedział dlaczego tak do końca jest rozbawiony, ale to uczucie napełniło go miłym ciepłem, którego mu brakowało. Przez chwilę podtrzymywał ten stan.
– Ale mamy problem. Już dawno nie ma samochodowych kin – zażartował, mało wysmakowanie, Mike.
Mężczyzna zaśmiał się.
– Musisz znaleźć inny sposób. Chyba sam wiesz najlepiej, co twoja żona lubi.
– Wymyślę coś – stwierdził hardo, jakby podjęcie tej decyzji było wielkim wyczynem. – Naprawdę coś wymyślę.
Dopili piwo, a puszki zgnietli. Mike wskazał na samochód.
Mogę ci pomóc?
No jasne. Pokażę ci jak to działa.

Pierwszy maja 2008 roku.

Nosił się z tym zamiarem przez parę dni. Przemyślał budującą rozmowę z ojcem, lecz nie wspominał o swoich zamiarach Grace. Gdyby się nie udało, kobiecie byłoby jeszcze bardziej przykro niż jemu.
Stanął w przedpokoju. Oparł się o ścianę. Lewą rękę włożył do kieszeni, w prawej ściskał telefon komórkowy. W salonie telewizor rzęził – jego matka i siostra oglądały kolejny odcinek mydlanej opery. O jakiejś rodzinie bogaczy.
Oparł głowę o ścianę i wypuścił głośno powietrze.
Co było takiego trudnego w wybraniu kilku cyfr numeru telefonu swojej żony?
Jeden sygnał.
Miliony zwątpień, tysiące ciężkich myśli.
Drugi sygnał.
Pozorny spokój.
Odebrała.
Chcę się pogodzić – wypalił.
Zapadła chwila ciszy. Po chwili kobieta przystała na to i umówili godzinę spotkania.

Anna przyszła w zwiewnej, jasnoniebieskiej bluzce – ten szczegół wyrył się w pamięci mężczyzny. Na ręku brzęczały jej bransoletki pod kolor ubrania.
Wymienili się niepewnym „cześć” i stali chwilę zakłopotani. W końcu zaczęli rozmawiać i o dziwo, szło im to nieźle. Nastąpiły planowane przeprosiny, wręczenie kwiatów, Mike rzucił kilka niesmacznych żartów, a ona stała pod ścianą, do której po chwili ją docisnął namiętnie całując. Ich usta zawsze do siebie pasowały, mieli taki sam rytm i tempo. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego to zrobił, ale ten jeden pocałunek dał mu przyszłości u boku kobiety swojego życia. Tego dnia nie tylko ją przeprosił, ale rozgotował ich uczucie. Mógł śmiało powiedzieć, że była to jedyna kobieta, którą kochał.
Wynajęli apartament, w którym poznawali się od nowa. Rozmawiali, oglądali filmy, tulili się do siebie i kochali. Patrzyli w gwiazdy.
Po dwóch tygodniach Michael dowiedział się, że znów zostanie ojcem. Za dziewięć miesięcy miał urodzić się Louis, jego drugi syn.

Pozwól mi przeprosić na początek
Pozwól mi przeprosić za to, co mam do powiedzenia
Lecz próby odzyskania twojego zaufania są trudniejsze niż mi się wydawało
Ale w jakiś sposób zostałem złapany pomiędzy...


Rozdział niezbetowany.



Pisząc ten rozdział przelały się prze zemnie dwa rodzaje emocji i podejścia do niektórych spraw, być może dlatego, tak to wygląda. Surowo.
Oczywiście wiem, że Pałac Pamięci, to bardzo oklepany pomysł, zważywszy na to, że pojawił się zarówno w Sherlocku Holmesie jak i Hannibalu, lecz sama ta idea bardzo mi się podoba i chciałam, aby Mike stworzył sobie taki świat. Bo któż by nie zwariował? Szczególnie ktoś taki wrażliwy jak on?
I OMG, tutaj jest pełno dialogów! To aż zadziwiające. Ale jestem z nich duma.
Papapa


6 komentarzy:

  1. Tak czytam i domyslilam sie, ze nie zbetowany, bo dialogi w niektorych miejscach sa blednie napisane. No i slowo "smieli sie". Watpie zeby chodzilo o smialosc, wiec powinno byc "smiac sie". Jedna literka, a tyle zmienia.
    Ogolnie mi sie podoba, choc... zeby Mike zapomnial Laure to dziwne, no ale mniejsza.
    Podoba mi sie i czekam na ciag dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tym razem jestem wczesniej z komentarzem i...
    Jeny. W ktoryms momencir mialam lzy w oczach, nie wiem dlaczego. To wszystko ma taki wspanialy klimat. Kocham cie za to opowiadanie i w ogole kocham twoj styl, to jak latwo ci to wszystko wychodzi.
    Sam poczatek juz sprawil, ze pokochalam ten rozdzial. Byl taki prosty, taki prawdziwy. Potem juz bylo tylko lepiej. Nie wiem co sie stalo, ale bylam tak bardzo skupiona na czytaniu jak nigdy dotad. Ojeny.
    Jestem naprawde oczarowana tym blogiem, tym opowiadaniem. Mialam milion mysli, do ktorych chcialam sie odniesc w komentarzu ale teraz mi to ulecialo. Znow bede sie trzy dni wygrzebywac z takiego dolka, do ktorego wpadam jak czytam cos od ciebie. Nie zrozum mnie tylko zle. Bo to nic zlego. Ale po prostu za kazdym razem jak cos dodajesz to mnie motywuje ;-;
    Siostra Mike'a jest fajna. Troche taka jak ja dla swojego rodzenstwa, hyhy. xD
    To spotkanie z Markiem, to wspomnienie o Laurze... Jaaaaaaaaa
    W momencie jak Mike o nie myslal prawie plakalam! Serio. Nie wiem czemu xD
    To bylo po prostu piekne.
    I ja juz ide bo jeszcze zaczne tu wypisywac głupoty.
    Kocham cie, naprawde cie kocham za ten rozdzial.
    Tego mi bylo trzeba.
    Sloneczka, weny, czekolady!

    OdpowiedzUsuń
  3. /WiecznieNiezalogowanaBennoda
    I'm here,I'm here; calm down.
    No. Trochę znowu uciekłam, ale nie próżnowałam (o czym dowiesz się trochę niżej) i jestem z siebie w miarę zadowolona. Juhu.
    Okej, lecimy. Czekałam jak zwykle na kolejną część. Spodziewałam się czegoś innego, ale nie zawiodłaś mnie. O tym, co mi jakoś przeszkadzało, później. Najpierw pozytywy. Fajne dialogi, więc OMG, dobrze to opisałaś (jakieś to oemżi jest praktyczne, co?) Poza tym na komórce nie wyświetla mi się tekst sformatowany i kiedy tu weszłam z komputera, aż się uśmiechnęłam. Śliczniutko. No i lubię przyjacielskie wyciąganie z dołka. Lubię "NIC MI NIE JEST" i "MARTWIĘ SIĘ O CIEBIE HELOŁ". To takie... blogowe, ale nie irytująco blogowe, tylko rozczulająco blogowe. If U know what I mean. Dziwi mnie tylko to, że w całym tym swoim smuteczku Mike nie pomyślał o Laurze. Ba, że w ogóle o niej zapomniał. A ta niemożność przypomnienia sobie imienia to już w ogóle absurd. Gościu, kochaliście się w sobie; szlajałeś się z nią przez kilka lat i to ona robiła ci sceny, gdy uciekałeś do NY, do przyszłej żony. CZY TY JESTEŚ UŁOMNY.
    No i WOW, Grace była z Anthonym. Wiem, że on już nie wróci, ale WOW. Miło patrzeć, że wszystko się tak czysto układa i w ogóle. I że to było tak perfekcyjnie zaplanowane. Wiem z własnego doświadczenia, że wypełnianie opowiadaniowych postanowień jest kurewsko trudne, bo po jakimś czasie odechciewa się pisania czegoś tam i zachciewa się pisania czegoś tam innego. Bueh, bueh, bueh. Z drugiej strony głupio jest się rozciapciać w założeniach, bo wychodzi gnojówka.
    Jezusie, jak ja się plątam.
    Póki piszę o ogólnych swoich wrażeniach i póki jeszcze cokolwiek pamiętam z lektury, wspomnę, że cały ten bigos (mam w głowie tylko to wyrażenie, a go nienawidzę, damn), którego narobili Mike i Anna, rozstając się, jest trochę bezsensowny, bo dość szybko do siebie wracają. Well, taka sytuacja jest jednak zgodna z prawdą i trochę usprawiedliwia nieogarnięcie i porażająco głupie decyzje Michaela, więc nie mam prawa się czepiać. Tylko że liczyłam na dramę (jakby ich było mało) :<
    Okej, miało być o wadach. Dociera do mnie, że cały ten blog ma bardzo nieuporządkowaną formę. W sensie wspomnienia mieszają się z teraźniejszością i wspomnieniami wspomnień i flashback na flashbacku flashbackiem pogania, plus pomiędzy wydarzeniami z poszczególnych rozdziałów jest ogromna przerwa. Co do tego drugiego zarzutu to też trochę nie fair z mojej strony, bo jestem w tej chwili bardzo subiektywna i kieruję się głównie lekkim niedosytem związanym z tą częścią, ponieważ ten zamysł ogólnie mi się przecież podobał. Awh, to opowiadanie powinno czytać się jednym ciągiem. Wtedy jakoś klarowniej byłoby. Nieważne.
    Nie było betowania, ale aż tak źle nie jest, rlly. Tylko kilka wpadek językowych (jednakże twoja beta też ich nie wyłapywała ;-;). O, no i wiele razy pojawia się literówka "wszytko". Wątpię, by był to celowy synonim dla "wszystko". Word tego po prostu nie zauważa.
    Och, no i mój patetycznościomierz zaczął wibrować niebezpiecznie. Robi się sztywno! Robi się na siłę "dojrzale" w paru momentach, uwagauwagauwaga.
    Czekam na rozwój wydarzeń. Niechże Laura odegra znowu jakąś rolę, bo gdy jej nie ma, to jej obecność w większości rozdziałów wydaje się głupia. Absurdalna aż. Anyway, pisz szybko, bae.

    O, no i miałam poinformować, że zebrałam dupę i za 10 minutek będzie u mnie nowa rzecz. Zapraszam więc serdecznie. Do siego.

    //podpisałam się na górze, żebyś od razu wiedziała, kto cię odwiedził B)

    OdpowiedzUsuń
  4. Właśnie zepsułam sobie fazę na Tima, potrzebną mi do pewnego opowiadania, na rzecz tego, aby z fazą na Mike'a skomentować Tobie rozdział. Jestem z siebie dumna.
    Sama wizja obudzonego telefonem Mike'a jest tak klimatyczna, że nie mogę. Aż sobie wyobraziłam takie nie do końca zasłonięte okno i chudawą, seksowną rękę Mike'a sięgającą, aby odebrać. Cudowne.
    Tak w ogóle to idealnie opisałaś to jakby "zamroczenie" tuż po obudzeniu. Tak. Czułam się jak bohater opowiadania.
    Opadanie na poduszki w jego wykonaniu też jest seksowne, będę zwracać na to uwagę w WOK ale jeszcze nie teraz.
    Podoba mi się charakter ich rozmowy. Chyba tak właśnie gadają ze sobą faceci, nie?
    Na czym to ja... Och, cały czas pieprzę o pierwszych linijkach rozdziału. No tak, mogłam się domyślić... Jeżeli to przeczytasz i nie zaśniesz w trakcie to podziwiam.
    Tak w ogóle to skomentowałabym poprzedni rozdział ale byłby pełen bólu dupy, że jak Ty mogłaś napisać w rozdziale, że opowiadaniowy zespół się rozpadł. Wolałabyś tego nie czytać, a ja wolałabym tego nie pisać. Także wybacz.
    Fragment o uchylaniu okna jest super klimatyczny, ale najbardziej w tym wszystkim podoba mi się, że uosobiłaś sumienie i rozum. To oryginalne, a ja uwielbiam takie pomysły. To również dodaje super atmosfery, wszystko idealnie się komponuje. Jakoś zwróciłam uwagę na to, jak rozum i sumienie uciekli pod rękę w kąt. Aż dziwnie mi to napisać, ale... To było zabawne. Dźganie w bok też. Wyobraziłam sobie sumienie jako takiego debilnego dzieciaka z ADHD. Moja bratnia dusza...
    Jakoś to "mój drogi" zupełnie mi zepsuło klimat. Nie żebym miała ból dupy, po prostu nie pasowało mi. Ale może to tylko dlatego, że ja jestem dziwna, nie lubię zdrabniać żadnych imion, i nie cierpię takich milutkich słówek.
    Cholera, znów WOK będzie wyglądało jak plagiat. Cierpienie, jakie czuł Mike w momencie gdy się obudził z bólu też będzie na WOK, tylko w trochę bardzo innej postaci. Ale będzie. Chyba muszę wrócić do smoków, bo gdy piszę o ludziach, to nie jestem oryginalna.
    Metafora z trzepotaniem kolibra jest idealna. Czy mówiłam Ci już, że zawsze chciałam umieć tak pisać? Jesteś w tym tak dobra, że chyba tego zazdroszczę Ci najbardziej.
    Podoba mi się, jak Mike się wzrusza, a potem wpada na genialny pomysł ze spacerem. Też tak czasami mam, że tak bardzo wpadam na pomysł, że aż się potykam.
    " W myślach przeklął, na głos przeprosił" - to ja.
    Akurat niedawno zapomniałam nazwiska Wakefielda; taka mnie zbiera skleroza, ostatnio myślałam o takim starym zespole, którego wokalistą był Pete Wentz i zapomniałam kim był basista. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie był nim Tim McIlrath.
    Wyobraziłam sobie ten klub tak rano, taki nieogarnięty. Podoba mi się to. Jeny, klimat Twojego opowiadania jest idealny.
    Podoba mi się ta kłótnia, czy się do niej dobierał, czy nie. Pierwszy raz podpici faceci mnie śmieszą.
    "upajać się swoim cierpieniem" - nawet nie wiesz, ile zastanowień mi tym przysporzyłaś. To mi się kojarzy z tymi dziewczynami, co tną się i wstawiają to na tumblra; one upajają się swoim cierpieniem. Co więcej, wydaje mi się, że można to odnieść do wielu innych aspektów życia zepsutych nastolatków dzisiejszych czasów. Co prawda każdy z nas ma czasem taki stan, no ale... O jeny, to określenie jest genialne.
    Czy mi się wydaje, czy wcześniej nie wspomniałaś o siostrze Mike'a? Czy może pominęłam ją jak przyjaciółkę Laury i teraz gadam głupoty?
    Anthony? Co jak gdzie... Nie rozumiem tego jednego. Ych.
    Mike, który nie uciekł przed policją. Och, to taka ja. Dosłownie. Moja kr... Nie, to określenie tu nie pasuje.
    Podoba mi się rozmowa z ojcem, może to dlatego, że ja nie mam ojca. Chociaż nie. To dlatego, że dobrze to napisałaś.
    Drugi synek, ojeju, to takie mziopjsafagaorksp. Słodkie.
    Nie no, w sumie ten komentarz nie wyszedł aż tak bardzo długi, jak myślałam. Podoba mi się, że rozdział ma dobre zakończenie. To daje naprawdę wielką ulgę, gdyż tematy na blogu są ciężkie, a gdybyś dała trochę wytchnienia, to by było idealnie.
    Także ten. Ja życzę weny i pozdrawiam. ^^

    OdpowiedzUsuń
  5. Zacznę od tego że nie wiem od czego mogę zacząć pisać.
    Mam wiele odczuć.
    Chciałbym Ci powiedzieć że ten rozdział jest jednym z moich ulubionych gdzie opisujesz Mike'a.
    Wiele miałam pytań gdy zaczynałam czytać ten rozdział a to głównie przez rozmowę Mike'a i Brada. Początkowo nie rozumiałem o co chodzi Delsonowi dopiero później wszystko zaczęło mi się układać i zaczęłam rozumieć o co chodzi.
    Wiesz doskonale że nie lubię rozpisywać się w komentarzach.
    Więc powiem krótko. Rozdział niezwykle piękny który przypadł mi bardzo do Serca i czytałam go z dużą przyjemność.
    Cieszę się że sprawy nabrały takie pozytywnego obrotu.
    Cóż pozostaje mi tylko czekać na kolejny

    Mika

    OdpowiedzUsuń
  6. Siego jest dzisiaj, siego jest dzisiaj! Dodałam nową rzecz, więc jak zwykle zapraszam serdecznie: http://my-own-paranoia.blogspot.com/2016/05/25this-lullaby-was-not-supposed-to-make.html

    czekam na ciebie *lennyfacektóregoniechcemisięszukaćikopiować*

    OdpowiedzUsuń

Komentarz to największa motywacja dla autora, nawet ten niepochlebny. Za wszystkie bardzo szczerze dziękuję.