Rozdział
piąty
Ulotne
jak szczęście
Dwudziesty siódmy
czerwca 1997 roku.
Późnym
wieczorem Laura usiadła na łóżku w siadzie skrzyżnym. Duża
lampa słabym światłem oświetlała mały pokój. Kilka kolorowych
lampek ukradzionych z domowej choinki dumnie błyszczało nad
biurkiem.
Michael
przyglądał się z wielką dokładnością zdjęciom na komodzie.
Kilka ujęć Laury z przyjaciółkami i z rodziną. Ramki pełne
wspomnień i sentymentu.
Jones
przygryzła dolną wargę, po czym wypaliła:
-
Zakochałeś się kiedyś?
Michael
namyślał się przez chwilę. Spojrzał w granatowe niebo, które
zdawało się być mniej odległe z dziesiątego piętra kamienicy, w
której mieszkała Jones. Odpowiedź, mimo swej banalności, wydawała
się być trudna. Wolno, z opóźnieniem, mozolnie, z jego ust padła
odpowiedź:
-
Tak... - pokiwał głową. - Ale to były stare dzieje – dodał
szybko.
Skoro
były to tak stare dzieje, to dlaczego nadal o niej myślał
sprawiając
ból samemu sobie? Z każdym wspomnieniem z lekka zdeformowanym przez
czas, jego blizna w okolicach serca dawała o sobie znać. Kochał i
był zraniony. Nie tego oczekuje się od pierwszej miłości. Chce
się, aby ona trwała, jak najdłużej. Ale to niemożliwe. Jest
delikatna i kruchsza od płatków śniegu. Skoro ich nie da się
uratować, pierwszej miłości też nie da się uchronić.
Mike
usiadł obok Laury na ciemnoniebieskim kocu. Spojrzał na nią. Na
głowie miała coś, co kiedyś przypominało koka. Kilka
luźniejszych kosmyków zawisło naokoło jej twarzy. Michael nie
lubił jej w takiej fryzurze; wolał jak miła rozpuszczone włosy,
aby mógł od czasu do czasu pobawić się jej lokami.
-
Całowałaś się kiedyś? - Zdanie padło z szybkością
wystrzelonego pocisku z karabinu maszynowego.
To
pytanie brzmiało obco wyplute z ust Michaela, chłopka, który
zawsze zbaczał z tych tematów, albo obracał w żart każdą
wzmiankę o tym.
-
Nie – odpowiedziała.
Szybko,
bez boleśnie, jak przy wyrwaniu zęba.
Mike
zmarszczył brwi i przysunął się bliżej niej.
-
Wiesz... chciałbym, by w chwili, gdy ktoś cię pocałuje, aby
zrobił to z miłości.
Jego
słowa zawisły na chwilę w powietrzu. Gęste, lśniące,
niepowtarzalne. Na moment ich spojrzenia się przecięły. Jego
zaskoczone tym, co przed chwilą uformowały jego usta, jej jakby...
wdzięczne. Patrzyli przez chwilę na siebie, ona zaczerwieniła się.
Nagle
otworzyły się drzwi, burząc jednym podmuchem całą tą aurę.
Michael i Laura odskoczyli od siebie, jakby byli właśnie przyłapani
na gorącym uczynku. Do pokoju weszła Emily. Coraz rzadziej bawiła
się lalkami Barbie, powoli z tego wyrastała, jednak miłość do
słodyczy jej została. Zupełne przeciwieństwo Laury, ale tylko to
psychiczne. Fizycznie były niemal identyczne.
Stosunki
sióstr ostatnio zaczynały się psuć coraz bardziej. Emily była
małym, irytującym stworzeniem. Zaczynała denerwować Laurę. Tak
samo jak Michaela. Ale on nie lubił jej od samego początku.
-
Cześć – powiedziała dziewczynka.
-
Cześć – mruknął Mike.
-
Nauczyłabyś się wreszcie pukać? - upomniała ją ostro siostra,
po czym dodała łagodniej – co chcesz?
-
Umm... Myślałam, że to Brad.
Emily
uwielbiała Brada, uważała, że jest najfajniejszym kolegą Laury.
Zawsze można było z nim pożartować i się powygłupiać.
Brad
z reguły był dla wszystkich miły.
Piętnasty
maja 2000 roku.
Kolejna
noc. Powieki stały się cięższe, ale jeszcze stały na baczność,
pozwalając oczom wypatrywać czarnej tęsknoty. Księżyc już dawno
poszedł, opuszczając ją w tym bezsensownym żalu. Jeszcze czekała,
ale już nie pamiętała na co.
Kolejny
już dzień położyła się po lewej stronie, zostawiając miejsce
przy ścianie. Zimne, nie wygniecione, idealnie wygładzone miejsce
obok zionęło pustką. Zupełnie, jakby znów miał się tutaj
położyć i opowiadać. O wszystkim i o niczym. O tym, że już nie
ma siły, ze wszystko przemija. Jakby zechciał znów pozwolić jej
posłuchać głosu swojego serca.
Kiedy
w końcu zasypiała, nie spała zbyt długo. Budził ją okropny
dźwięk budzika, usuwając nocną marę na granicy jawy. Codziennie
wstawała, robiła śniadanie i zostawiała herbatę na stole. A
potem wypijała ją zimną, bo on znów nie wpadł do niej przed
zajęciami. Czasami wracając z uczelni oglądała się opętańczo
za siebie, z nieskrywaną nadzieją. Kolejny już raz zgubił się
idąc w jej stronę, pomylił drogę. Nie podjechał rowerem i nie
zadzwonił dzwonkiem, albo ewentualnie, gdy zarobił na benzynę,
klaksonem.
Karmiła
się beznadzieją tych wszystkich chwil, kiedy spędzali razem czas.
Taki
właśnie wymiar miała jej tęsknota.
Nawet
wyjścia z koleżankami nie pomagały.
Chłopaki
wydali debiutancki album Hybryd
Theory.
Manager zaplanował im trasę koncertową po Ameryce,
Secret Street Soldiers. Częściej
pojawiali się w telewizji, udzielili wywiadów. Powoli zaczynali być
rozpoznawalni na ulicach.
Laura
teraz piła poranną kawę i paliła papierosa. Okropny zapach
rozniósł się po kuchni, fruwając pod sufitem. Emily ciskała
zniesmaczonym spojrzeniem w siostrę, ale nic się do niej nie
odzywała. Już dawno ze sobą nie rozmawiały. Chodziła tylko od
lodówki do telewizora w zwykły, sobotni poranek.
Przyzwyczajenie
raczenia się rano smakiem kofeiny i nikotyny Laura przyjęła od
Michaela. Dawno chciała z tym skończyć, bo wiedziała, że to
niszczy jej organizm, ale nie potrafiła. Pierwsza używka pobudzała,
a druga rozluźniała. W końcu dopiła do końca kawę i zgasiła
peta.
Wstała
wolno z krzesła i przeszła do przedpokoju, po drodze rzucając do
Emily dwu słowną komendę, aby wyłączyła telewizor. Podeszła do
telefonu, przez chwilę zastanawiając się, czy zadzwonić. W końcu
jednak to uczyniła. Usłyszała dwa krótkie sygnały.
-
Witam, tutaj prywatna sekretarka pana Shinody. Z kim mam przyjemność?
- Laura usłyszała rozbawiony głos Chestera.
-
Tutaj Laura Jones – odparła, podejmując tą śmieszną grę.
-
Michaelu! - krzyknął Chester – twoja największa fanka do ciebie
dzwoni! - po drugiej stronie dało się słyszeć rozbawiony rechot.
W
słuchawce coś zaszeleściło.
-
Halo? - Laura usłyszała głęboki głos Mike'a. Przyjemne ciepło
rozlało się falą po jej wnętrzu, zalewając całe zimno tęsknoty.
-
Cześć. Dzwonię, bo jestem ciekawa co u was słychać.
-
Wszytko dobrze, tylko strasznie bolą mnie plecy od wnoszenia i
znoszenia sprzętu. Warunki mamy lepsze, niż rok temu, ale jeszcze
daleko do luksusów. A co tam u ciebie?
-
Ostatnio strasznie cisną w szkole.
-
Mogłabyś powtórzyć, coś przerwało...
-
Mówię, że cisną nas w szkole.
-
Nie dziw się, niedługo będziesz zdawać egzaminy. Wtedy to jest
dopiero zapierdziel.
-
Kiedy wracacie?
-
Za dwa tygodnie. Ale potem znów wyruszamy w trasę. Jest ciężko,
ale nikt nie narzeka. Przecież o tym marzyliśmy. To jest zajebiste.
Na koncercie rzuciłem się na tłum.
-
I co? Utrzymali cię? Ostatnio przytyłeś. - zachichotała
Mike
zaśmiał się.
-
Chłopaki pozdrawiają cię.
-
Też ich ode mnie pozdrów... Wiesz, pusto tu jakoś bez ciebie.
Nie
była pewna, czy to usłyszał, bo nagle zapadła głucha cisza. Po
drugiej stronie Mike kilka razy powtórzył słowo: „Halo”, aż w
końcu wzruszył ramionami i odłożył słuchawkę na widełki.
Odwrócił się i rzucił na Dave'a, który zabrał mu ostatni
kawałek pizzy.
Laura
zaś ścisnęła mocniej słuchawkę, jakby wierzyła, że tym gestem
on zmaterializuje się obok niej. Zawsze dzwoniła do niego co
tydzień o tej samej porze, a on opowiadał o przygodach z dnia
poprzedniego. Słuchała go z zaciekawieniem i nieskrywaną radością,
lecz gdy odkładała słuchawkę, pustka nagle dawała o sobie znać.
Laura dobrze wiedziała, że to nie odda go jej w całości, a tylko
rozerwie dziurę w sercu.
W końcu szepnęła w nicość:
-
Tęsknię za tobą. Bardzo tęsknię...
Jej
chyba po prostu zależało bardziej.
Czwarty
lipca 2000 roku.
Każde
początki historii miłosnych potrzebują odpowiedniego miejsca i
czasu. Przeciągłego spojrzenia, nikłych gestów, nieśmiałych
uśmiechów. Romantycznego obrazka najlepiej ukoronowanego widokiem
zachodzącego słońca.
A
jak jest w rzeczywistości?
Czy
mamy jeszcze na to wpływ?
Jesteśmy
tylko cholerną zabawką losu, nikłą kroplą w rzece. Ile takich
jak my, z tymi samymi marzeniami było przed nami? Kto jeszcze po nas
zostanie? Tego nie wie nikt.
I
oni też tego nie wiedzieli.
- Brad, po cholerę mnie tu zabrałeś? - zapytał lekko podminowany Rob.
-
No... kogoś musiałem... Siostra by mi nie wybaczyła, gdybym się
tu nie zjawił. Po za tym obiecałem jej, że przyjdę.
-
Trzeba było powiedzieć, że jesteś zajęty.
-
Trzeba było, trzeba było! - teraz i zawsze spokojnemu Bradfordowi
udzieliła się nerwowa atmosfera - Obejrzymy jej występ i wrócimy
do domu.
-
Trzymam cię za słowo.
Właśnie
przekroczyli próg Uniwersytetu Kalifornijskiego i przeszli w stronę
stadionu futbolowego.
-
Plus, że będą cheerleaderki - zaśmiał się Bourdon.
-
Moja siostra jest cheerleaderką - rzucił ostro Delson
-
Ach, no tak. - wydał nader inteligentną odpowiedź.
Weszli
na trybuny i usiedli na plastikowych, nie wygodnych siedzeniach.
Metalowa konstrukcja kiwała się niebezpiecznie. Ludzi przybywało,
jakiś dzieciak z pierwszej klasy rozdawał batony i rękawiczki
pomagające w kibicowaniu, za całe trzy dolary.
W
jednym z nieoczekiwanych momentów, na horyzoncie pojawiła się
siostra Brada o trzy lata od niego młodsza. Niska, piegowata
dziewczyna z włosami upiętymi w kucyk. Miała podobne do niego rysy
twarzy, tylko oczy inne - zielone. Szła w towarzystwie swojej
koleżanki z jednego rocznika, ładnej, lecz pustej w sobie
blondynki. Delson ciągle zastawiał się dlaczego się z nią
kolegowała.
Podeszły do nich - siostra Brada raczej podskakiwała oraz próbowała
się rozluźnić przed występem. Przywitała się z nimi. Jej
koleżanka natomiast wydała z siebie nikłe „cześć” w stronę
Brada, po czym przeniosła miodowe spojrzenie na Roba. Oczy
powiększyły jej się momentalnie, a usta wygięły w grymasie
zniesmaczenia.
-
Och, to znowu ty. - mruknęła.
Gdzie
podziewa się mój portfel?
Marilyn
Jean Markley kolejny raz zadała sobie to pytanie, wywracając do
góry nogami zawartość torby. Było w niej wszystko, gamma kolorów
powalała, ale jak na złość, portfela nie było widać.
Przetrząsnęła
jeszcze raz kieszenie od kurtki. W końcu go znalazła, lecz tylko
musnęła palcami. Nie zdążyła go porządnie chwycić. Jakiś
szesnastoletni gówniarz, który ledwo co dostał prawo jazdy,
zatrąbił klaksonem od swej miernej furgonetki, sprawiając, że
Marilyn się wystraszyła i podskoczyła do góry. Portfel wypadł
jej z ręki.
Kucnęła
szybko, by go podnieść, ale ktoś ją uprzedził.
No,
pięknie, pomyślała.
Powoli
przesunęła wzrokiem do góry, zapamiętując każdy szczegół.
Brązowe trampki i ciemne jeansy. Czarny podkoszulek opinający
umięśnione ramiona. Spojrzała wyżej, wprost na jego twarz.
Ciemnobrązowe kosmyki opadały na czoło oraz na ciepłe, piwne oczy
przypatrujące jej się z iskierkami rozbawienia. Dopiero po chwili
zorientowała się, że chłopak wyciągnął w jej stronę dłoń z
portfelem.
-
Dzięki – mruknęła powoli i odebrała swoją własność.
-
Nie ma sprawy – odpowiedział i uśmiechnął się szeroko. Miał
melodyjny głos, który działał jak kocimiętka. – Nie widziałem
cię tu wcześniej. Jestem Rob, a ty…?
-
Niezainteresowana – powiedziała chłodno i podniosła, by jak
najszybciej odejść. Za plecami słyszała jego śmiech. Na
szczęście jej nie gonił i nie krzyczał za nią.
-
Och, to musi być przeznaczenie – odpowiedział wesoło oraz
melodyjnie, nie zbity z tropu.
-
Raczej okrutny żart wszechświata – mruknęła pod nosem, ale na
tyle głośno, by Rob dosłyszał i zrozumiał aluzję.
Niestety,
chłopak wydawał się być tym w ogóle nieporuszony.
-
Celna riposta, panno Niezainteresowana – rozciągnął wargi w
uśmiechu. – Już dawno nie spotkałem żadnej dziewczyny, co
miałaby pazurki i potrafiłaby ich użyć.
-
Za to ja już dawno nie widziałam tak marnego sposobu na podryw –
westchnęła udawanie, nim zdążyła się zastanowić. Właśnie
dała się wciągnąć w tą głupią gierkę.
Szatyn,
a co za tym idzie i reszta, ryknęli niekontrolowanym śmiechem.
-
Serio, aż tak źle mi poszło? – zapytał. Marilyn posłała mu
zirytowane spojrzenie spode łba. - Przynajmniej powiesz mi swoje
imię?
Marilyn
odrzuciła do tyłu swoje blond włosy.
-
Słuchaj, um… – usilnie przypomniała sobie ich spotkanie sprzed
tygodnia, starając przypomnieć jego imię. – …Rob...
-
Ona ma na imię Marilyn! - nagle zakomunikowała siostra Brada.
Blondynka odwróciła momentalnie głowę w jej stronę i posłała
jej zabójcze spojrzenie, przed którym wszystkim miękły kolana, a
idioci na szkolnym korytarzu przylegali do ściany. Marilyn była
typową szkolną gwiazdą. Pozycja prowadzącej cheerleaderki
umacniała jej status.
-
Ładnie. - powiedział szczerze Rob.
Marilyn
fuknęła pod nosem i usiadła obok Brada. Aby tylko nie zerknąć na
Bourdona, który przyglądał jej się świdrującym wzrokiem,
poprawiła swój kucyk. Siostra Delsona, już dawno zaczęła coś
opowiadać bratu.
W
tamtym momencie Bourdon nabrał pewności co do dwóch spraw: Marilyn
bardzo go drażniła, ale gdyby mógł, zostałaby z nią na zawsze.
Jedenasty
listopada 2000 roku.
I
usiedli razem, jak za dawnych lat. Ona po turecku, on z podkurczoną
jedną nogą. I chyba... chyba ona wreszcie była szczęśliwa.
Tęsknota już nie pożerała swoją paszczą, jedynie została zadra
w sercu. Malutka drobinka.
Lubiła
patrzeć jak się śmiał, jak patrzył na nią tymi wesołymi,
czekoladowymi oczami. Jak mówił jej, że było miło i lubił
spędzać z nią czas. Lubiła po prostu to, że w danej chwili z nią
był. Czasami łapała się na tym, że lubiła także przypatrywać
mu się ukradkiem z przyjemnością.
Był
bardzo przystojny. Jego, już trochę przy długie włosy, opadały
niesfornie na czoło zasłaniając w połowie, owalne oczy w kolorze
głębokiego brązu. Lekki zarost dodawał mu poważniejszego
wyglądu.
A gdy śmiał się szeroko, w kącikach tych pięknych oczu pojawiały
się zmarszczki.
Opowiadał
historię z podróży, uśmiechał się przelotnie i machał czasami
rękami. Jego usta poruszały się szybko, formując potok słów.
Laura chciałby schować ten widok do serca i zamknąć na złotą
kłódkę, by zawsze były takie dni jak ten.
Stary
odtwarzacz na kasety został zastąpiony na nową wieżę obsługującą
płyty CD. I znów, tak jak kiedyś, w pokoju unosił się
charakterystyczny głos Jamesa Hetfielda.
Laura niepewnie objęła Michaela za barki, bez krztyny egoizmu,
zaciskając mocny krąg niczym żeglarski węzeł. Przerwał swoją
opowieść i przymknął powieki, chociaż ona zapewne wolałaby
rejestrować ich wyraz przy każdym słowie. Chciałby zapamiętać
każdą nutę radości, zwątpienia, zszokowania czy wzruszenia wśród
czarnej źrenicy. Jej zmysł powonienia podrażnił uwodzicielski
zapach jego perfum. Już nie spryskiwał swojego ciała zwykłymi,
tanimi wodami kolońskimi. Teraz pachniał inaczej, wielkim światem.
Zimnym
nosem zabrała ciepło z jego rozgrzanej skóry, a on obrócił się,
objął w pasie i zwinnym ruchem posadził sobie na kolanach. Głośny
śmiech szatynki rozniósł się po pokoju, a był w tym momencie dla
uszu Michaela delikatniejszy niż wszelka muzyka przygrywana na
pianinie.
Uwielbiał
te niebieskie oczy z szarymi obwódkami. To właśnie one czasem
przypominały mu niebo albo morze, tak
ciepłe jak wtedy na ich wspólnych wakacjach. Czasem, gdy pojawiało
się w nich więcej szarości, buzował w nich mały sztorm i znikały
te małe promyczki, ale Michael doskonale zdawał sobie z tego
sprawę, tak jak marynarz, że czasem może nadciągnąć burza.
Zawsze po deszczu w końcu wychodzi
słońce. O wiele bardziej wolał te słoneczne dni, nie musiał
zakładać kaloszy.
I
chyba zatracił się w nich o tę chwilę dłużej niż zawsze.
Przełknął głośno ślinę czując nagle to, co ona czuła już
dawno.
Coś
jakby odżyło, poruszyło się w jego małym sercu, inaczej niż
powinno. Czule otarł swój nos o jej i... i musnął jej wargi
swoimi. Nie była to chwila na którą Laura mogła być
przygotowana, szczególnie ze strony Mike'a. Nie spodziewała się
tego, a gdy pierwsze otępienie minęło, nadal czując smak jego
gorących ust, rozchyliła lekko swoje, czekając na muśnięcie,
dotyk, pocałunek, cokolwiek.
Więc
ją pocałował.
Niepewnie,
jakby bojąc się tego, że nagle ucieknie, zmieni zdanie, a kiedy
nabrał pewności, że ona tego jednak nie zrobi, przycisnął swoje
wargi do jej.
Oscar
Wilde kiedyś napisał: jeden
pocałunek mężczyzny może złamać całe życie kobiety.
Czy była to prawda? Cz tak też miało stać się i tym razem? W tym
pełnym tęsknoty i łaknienia pocałunku przetykanym rozżaleniem?
Czy i ta historia była spisana na straty?
Tego
nie wiedział nikt.
Wiesz...
chciałbym, by w chwili, gdy ktoś cię pocałuje, aby zrobił to z
miłości...
Kochana moja uwielbiam cię.
OdpowiedzUsuńChyba to wiesz? Prawda?
Cały rozdział był cudny.
Początek i koniec podał mi się najbardziej.
Tak na to czekałam.
Emily i Laura - no cóż tak się zdarza.
Robert się zakochał.
Mimo że rozdział był świetny jedna rzecz mi przeszkadzało nic w rozdziale tylko w czcionce.
Coś zrobilas i nie widać końcówek liter przy np "p,y"
Nie wiem czy to był zabieg celowy czy nie ale okropnie źle mi się przez to czytało ten rozdział.
Ściskam mocno
Mika
Witam, witam!
OdpowiedzUsuńJeju, czemu jak czytam ostatnio opowiadania, to wszystkie muszą być takie piękne? Ogólnie do osób, które uwielbiają romantyczne chwilę, nie należę. Ale tutaj. O losie. Pod koniec rozpłynęłam się jak masełko na patelni (to porównanie xD).
Mam nadzieję, że Robertowi się powiedzie i zdobędzie serce Marilyn, a Emily zacznie mień lepsze kontakty z Laurą. ;-;
W sumie dziwnie się czytało z czarnym tłem, rozumiesz chyba, ale nie sprawiało mi to jakiś większych problemów z czytaniem, więc nie ma się co martwić.
Ogólnie jeszcze wrócę do Shinody i Laury.
,,Zawsze po deszczu w końcu wychodzi słońce. O wiele bardziej wolał te słoneczne dni, nie musiał zakładać kaloszy''. - tak bardzo mój ulubiony fragment. Tak cudowny, tak piękny, że czytam go już ponad dziesiąty raz. <3
No nic. Jestem zachwycona tym rozdziałem i zdecydowanie poproszę więcej, więc pisz mi szybko. <3
Bywaj!
Wydaje mi się, że zabrakło uważnego, korektorskiego oka, które wyłapałoby parę nieładnie złożonych zdań. Poza tym jestem mile zaskoczona tym rozdziałem; mogłabym rzec, że parę sformułowań sprawiło, że poczułam się jak u siebie i z zadowoloną miną rozciągnęłam nogi na biurku. Fajnie. Widzę, że szukasz, że coś cały czas ci nie pasuje, że uzupełniasz i kolekcjonujesz. To mi się podoba, bo wiele blogów straszy zastojem. Pieprzonym grząźnięciem w tym samym miejscu, w marysuizmie, w dennych dialogach (cóż, nie mogę z czystym sercem powiedzieć, że wśród klaczy z twojej stajni nie ma roztytej, wszystkim dobrze znanej, poczciwej Mary Sue o lśniącej od potu sierści i złotych kłosach siana ścielących się u jej nóg.) i zbyt szybko pędzącej akcji.
OdpowiedzUsuńNie wiem, co będzie dalej z bohaterami. Z tego co pamiętam, ta historia nie będzie ciągnąć się w nieskończoność, więc ich losy mogą uciąć się szybko i -niestety także- banalnie, a wątków przybywa. Mamy już miłość Laury do Mike'a, miłość Mike'a do Anny, miłość Roba do Marilyn. Poza tym jeszcze rozwój kariery LP. Ciekawam, jak to rozwiążesz i czy zrobisz to przekonująco i solidnie. Trzymam za ciebie kciuki, bo masz niezły potencjał. Ta historia także. Informuj mnie o następnym- wbrew pozorom żyję i zaglądam na swojego bloga.
Pozdrawiam, B.
Jejku, wybacz. Zapomniałam, przyznaję się bez bicia, zapomniałam o komentarzu. Dlatego, że nie mam weny ostatnio na nic, komentarz będzie zwięzły, ale na temat. Uwielbiam twój sposób pisania, uwielbiam to opowiadanie, uwielbiam Mike'a, uwielbiam Laurę, uwielbiam wszystkich.
OdpowiedzUsuńRany, tyle miłości wszędzie. Nie mam do tego szczęścia. Ostatnio miłość mnie prześladuje. ;-;
To było takie apsndioasnd <3
Nie będę dalej, bo naprawdę nie mam pomysłu co dalej, wybacz mi. ;-;
Weny!
O jprld pocałował ją!!! Też mi się od razu przypomniały jego wcześniejsze słowa!
OdpowiedzUsuńAAAA!!!
Mam nadzieję, że to się teraz jakoś rozwinie :-D
O rany!
MUSZĘ DO NASTĘPNEGO ROZDZIAŁU!!!
xxx
A więc.. czy Mike zrobił to z miłości?
OdpowiedzUsuńNo ciekawie, ciekawie. Ogółem mi się podoba, choć denerwujące są te daty na początku bo nie pamiętam jakie wydarzenia kiedy się dzieją (nie mam tego poczucia czasu).
Podoba mi się i czekam na więcej.
Ps. Nie mam siły na lepszy komentarz.
Wpadłam tu w sumie przypadkiem, z Wattpada i chyba i tak nie wchodzisz, ale to opowiadanie jest świetne. A wiesz, jak mnie dobiło, kiedy zobaczyłam, że ostatnia aktualizacja na Wattpadzie to 2016?
OdpowiedzUsuńTeraz będę miała co czytać na zajęciach xx I dziękuję za podróż w czasie o dwadzieścia lat wstecz, rzadko spotyka się opowiadania z takim klimatem, a to mnie strasznie wciągnęło xx
Idę czytać dalej