Rok
2012
I
trzeba być wielkim przyjacielem i mocnym przyjacielem, żeby przyjść
i przesiedzieć z kimś całe popołudnie tylko po to, żeby nie czuł
się samotny. Odłożyć swoje ważne sprawy i całe popołudnie
poświęcić na trzymanie kogoś za rękę.
Anna Frankowska
Brązowowłosa kobieta zatrzasnęła drzwi
od taksówki i rozejrzała się wokoło. Nigdy tutaj nie była, więc
zdziwiło ją piękno okolicy. Dużo drzew, cisza, białe domki z
ogródkami, niczym pudełka, ustawione obok siebie, wyglądające
jednakowo – to nadawało charakter dzielnicy. Laura zawsze chciała
mieszkać w takim miejscu, jak to.
Na
samym końcu ulicy zauważyła dom z numerem jedenastym. Pod bramą,
przy lekkim wietrze tańczyły papierki po batonach i puste papierowe
kubki. W wycieraczkę zostały wgniecione grudy ziemi i błota –
były to pamiątki po fotoreporterach, którzy oblegali dom Mike’a
Shinody przez pierwsze parę dni po wypadku samochodowym, w którym
zginęła jego rodzina. Z tego powodu wokalista podjął dobrowolnie
i nieprzymuszenie areszt domowy. Było mu to na rękę. Odkąd
jego rodzina odeszła, stawiał mur między sobą a znajomymi. Wolał
zamykać się w swojej własnej skorupie nie zdając sobie sprawy,
jak ludzie, którzy go kochają, martwią się o niego. Odciął się
nawet od Laury, chociaż była jedyną osobą oprócz Anny, która
potrafiła wywołać na jego twarzy szczery uśmiech. Lecz
dzisiejszego dnia na jego powłoce pojawiło się pęknięcie,
malutka szczelinka, która sprawi, że za parę długich miesięcy
znów stanie na nogi. Powstała niezaplanowanie, gdy postanowił
zadzwonić do Jones, posłuchać jej głosu, mieć kogoś obok
siebie, chociaż przez chwilę. Oczywiście jego przyjaciele pomagali
mu przetrwać ten trudny okres, ale to nie to samo. On potrzebował
kobiety o brązowych włosach i niebiesko – szarym spojrzeniu.
Ręka Jones zawisła przed dzwonkiem,
zacząwszy opętańczo drżeć. Choć się starała, nie mogła tego
powstrzymać. W jej głowie, niczym eksplozja, pojawiło się tysiące
pytań:
Po co tu tak w ogóle przyjechałam? Po
co przebyłam pół miasta i sprzeciwiłam się mężowi? Że niby
chciałam się dostać do człowieka, którego dwa lata nie widziałam
na oczy? Ponownie poczuć tę więź, jakąś przezroczystą nić? Po
co? Jaka to głupota…
Wiele jeszcze tego typu myśli przeszło
przez jej umysł, a
cięły one za każdym razem równie mocno.
W końcu wiedziona niepojętym instynktem,
nacisnęła przycisk. Dobiegło ją echo elektronicznego dźwięku
roznoszącego się po mieszkaniu. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że
ów dźwięk będzie jej jedyną nadzieją w trudnych chwilach.
Nikt nie odpowiedział. Laura spuściła
głowę jak mała dziewczynka. Przeciwności losu, z którymi
mierzyła się codziennie, sprawiały, że coraz bardzkiej miękła i
traciła swoją dorosłość.
Jednak po paru minutach drzwi otworzyły
się. W progu stanął trzydziestopięcioletni mężczyzna. Wyglądał
mizernie, w dodatku był ubrany na czarno. Ściął włosy, co
bardziej wysmukliło jego twarz, lecz z zawsze wesołych oczu bił
smutek. Było z nim coraz gorzej; Laura wyczytała to z jego
spojrzenia.
Mike momentalnie zachłysnął się
powietrzem, jego i tak blada twarz nabrała bielszy odcień.
Nie wierzył.
Nie miał nawet nadziei.
Nie oczekiwał, że przyjedzie, że
odsłucha jego dwuminutową wiadomość pozostawioną na sekretarce.
Przyjrzał jej się, jakby chcąc upewnić,
czy to ona. Nie zmieniła się wielce, jedynie nabrała bardziej
wyrazistych rysów twarzy. Kilka luźnych kosmyków wyślizgnęło
się z koka i zwisło obok jej zarumienionych od wiatru policzków.
Prawy wydawał mu się za bardzo zaczerwieniony, lecz uznał, że to
wina zachodzącego słońca, który rzucał na nich swoje ciepłe
promienie.
- Cześć – powiedziała niemrawo, z
lekkim uśmiechem.
Wyciągnął gwałtownie rękę w jej
stronę. Laura odskoczyła odruchowo. Strach pojawił się w jej
niebiesko – szarych oczach, lecz po chwili ustąpił miejsca
trosce. Zrobiła krok do przodu. Wpadli sobie w ramiona, jak w
tandetnym filmie. Gdyby Michael przed chwilą nie zużył wszystkich
łez, pewnie znów zacząłby płakać.
Biła od niego wyraźna woń alkoholu i
papierosów, a może nawet cygara. Laurze nie spodobały się te
zapachy.
- Boże… cześć – odpowiedział cicho.
Odsunęli się od siebie i mężczyzna
gestem zaprosił Laurę do domu. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła,
było posłanie biszkoptowego labradora. Pies leżał zwinięty w
kłębek. Nie podniósł do góry łba, nie zaczął z ekscytacją
machać ogonem. Nie miał na to siły.
- To mój wierny przyjaciel, Bessie. –
Wyjaśnił Shinoda. – Jest już z nami jedenaście lat. Od umm…
wypadku... nie przyjmuje pożywienia. Siłą ją karmię, ale i tak
widać, że też jest na skraju załamania…
Za miesiąc, pies z tęsknoty za panią
zdechnie.
Przeszli przez salon. Pomieszczenie nie
lśniło czystością, a wyglądało tak, jak można byłoby się
spodziewać. Zamieszkiwał go samotny, rozstrojony psychicznie
mężczyzna, który nie miał siły żyć, a co dopiero sprzątać.
Salon pełnił rolę głównego pomieszczenia w domu, nawet sypialni.
Mike nie sypiał na górze, unikał drugiego piętra jak ognia.
Wszystko przypominało mu tam Annę. Przez pierwsze kilka dni wstawał
rano i spoglądał na drugą stronę materaca. Zaskakiwał go fakt,
że jej nie ma w łóżku. Myślał wtedy, że pewnie jest w
łazience, więc tam szedł. Najczęściej w połowie drogi
przypominał sobie, że ona odeszła. Mimo to, z nadzieją, wchodził
do łazienki. Na szafce leżała jej szczoteczka, grzebień, szampon,
perfumy. Wszystko było. Nie zastawał tylko jej. Tak zaczynał
dzień. Potem było jeszcze gorzej. Schodził na dół do kuchni i
przygotowywał naleśniki z syropem klonowym. I czekał. Czekał aż
Otis zbiegnie z góry, zacznie krzyczeć i spałaszuje cały talerz.
Ale jego też nie było. Została tylko cisza.
Mike żył w stanie chwilowej wegetacji.
Mówi się, że pierwsze dwa tygodnie po stracie bliskich są
najgorsze. I jest to jak najprawdziwsza prawda, lecz na początku
organizm i umysł ma jeszcze siłę przybrać pozycję obronną.
Wmawia sobie, że to tylko przejściowy ból, że zaraz wszystko
wróci do normy, że da radę przezwyciężyć. Jednak najgorsze
piekło zaczyna się od trzeciego tygodnia. Tak więc, przed Mike’m
jeszcze dużo załamań i zwątpień.
Michael poprowadził ją do kuchni. W
zlewie piętrzyły się stosy niepozmywanych talerzy, na blacie
zalegały puste kartony po pizzy.
- Przepraszam za ten bałagan – mruknął
zażenowany.
- Nic się nie stało, naprawdę. –
Posłała mu pokrzepiający uśmiech.
Podparł się pod boki i rozejrzał.
- Chcesz coś do picia? A może do
jedzenia? Mogę coś przygotować…
Spojrzała na niego, a wzrok jej
padł na opuchnięte do czerwoności
oczy. Była pewna, że mężczyzna prędzej wyrządzi sobie krzywdę,
niż coś ugotuje.
- Nie, dziękuję – odparła dla
bezpieczeństwa.
- A może jednak? – Nalegał.
I nie czekając na odpowiedź sięgnął do
chlebaka i wyjął z niego bochenek. W jego ręku momentalnie znalazł
się wielki i zaostrzony nóż. Zaczął nim uparcie kroić pieczywo.
Laurę zawsze irytowała jego zawziętość.
Fuknęła groźnie i zabrała mu przedmiot z ręki.
- Nie, dziękuję. Nie. Jestem. Głodna. –
Powiedziała przez zaciśnięte zęby, aby zwiększyć wagę swych
słów.
I w tym momencie mógłby się rozpłakać
jak małe dziecko. Nie zrobiłoby to na niej żadnego wrażenia.
Wiedziała, że mężczyzna balansuje na cienkiej granicy, lecz na
bycie delikatną jeszcze przyjdzie czas. Teraz powinna traktować go
tak, jak zawsze. I być oparciem, gdy rozklei się z żalu.
Popatrzył na nią zranionym spojrzeniem i
usiadł ciężko na krześle, nie wiedząc, co mógłby powiedzieć.
Odczuwał pustkę, bezgraniczną pustkę.
Niemożliwą do wypełnienia czarną dziurę w sercu, krwawiącą
bezustannie, z odbijającym się jak echo odgłosem żalu i bólu.
Czy można czuć się zdruzgotanym, a jednocześnie obojętnym na
wszystko wokół? Mieszanina uczuć, a jednocześnie niewyobrażalna
pustka.
Oparłszy ręce o drewniany stół,
bezmyślnie wlepił wzrok w ścianę, na której wisiały kolorowe
zdjęcia. Postacie na nich uśmiechały się radośnie.
Ciągle żywe wspomnienia.
Bańka szczęścia, w której żył do tej
pory, prysła z bolesnym dźwiękiem samotności. Wszystkie
najwspanialsze wspomnienia wydały mu się jedynie snem, który nigdy
nie miał miejsca.
Za oknem robiło się coraz ciemniej.
Słońce zaszło już całkowicie, a zastąpiły je ciemne chmury.
Zerwał się wiatr, krople uderzały o okno, pozostawiając na nim
przeciągłe smugi. Lampa w kuchni zamrugała kilka razy, pod wpływem
przeciążenia elektrycznego.
- Nadal boisz się burzy? – Zapytał
nagle. W jego głosie nie zabrzmiała nuta zgryźliwości, rzucił to
tak naturalnie. Jakby chciał się upewnić, czy nadal ma do
czynienia z tą samą osobą, co dwa lata temu.
- Tak – odparła, również obojętnie.
Lecz wiedziała, że ta odpowiedź będzie dla niego dużo znaczyć.
- Myślałaś kiedyś, jak by to wszystko
wyglądało, gdybyśmy się nie rozbili? – Rzucił refleksyjnie.
- Pewnie tak samo – wzruszyła ramionami. – Czy coś to wniosło do twojego życia? Coś zmieniło? – Zapytała zaczepnie.
- Nauczyłem się pisać maile – zmusił się do słabego uśmiechu. Laura spojrzała na niego, ale nic nie odpowiedziała. – Mi naprawdę zależało… Miałem pisać, więc pisałem, pamiętasz?
- Pewnie tak samo – wzruszyła ramionami. – Czy coś to wniosło do twojego życia? Coś zmieniło? – Zapytała zaczepnie.
- Nauczyłem się pisać maile – zmusił się do słabego uśmiechu. Laura spojrzała na niego, ale nic nie odpowiedziała. – Mi naprawdę zależało… Miałem pisać, więc pisałem, pamiętasz?
Pamiętała...
Na zbyt wąskim fotelu, leżeli
przytuleni do siebie, rozmawiając o wielu rzeczach, lecz każde z
nich usilnie omijało temat tego, co będą robić, jak się stąd
uwolnią. Było oczywiste, że ani jego żona, ani jej chłopak nie
będą zadowoleni z ich przyjaźni.
- Przyrzeknij, że będziesz dzwonił…
– szepnęła
- …i wysyłał kartki na święta –
dodał.
Parsknęła
- To brzmi jak obietnice nastolatków.
- Trochę. – Przyznał rację.
...ale wygodniej było powiedzieć, że nie
wie, o czym Michael mówi; zrobić z niego szalonego, wmówić, że
wszystko sobie zmyślił.
Ale to jedno wspomnienie zawsze dawało im
obojgu jakieś nadzieje, jakiś punkt odniesienia. Laura tak bardzo
przywiązała się do niego, że już czasami sama nie potrafiła
odróżnić, czy była to rzeczywistość.
- Pamiętam – powiedziała jednak,
walcząc ze sobą – ale pamiętam też, że wymusiłam na tobie
odpowiedź… - zapadła cisza, przez która znowu przebiła się
kobieta. – Przepraszam. Nie powinnam się na tobie wyładowywać…
Nadal czuła w sobie niepokój i lęk,
gdzieś w środku, spowodowany konfrontacją z Anthonym. Na początku
sprzeciwienie mu się napadało ją jakąś dziwną mocą, która
niestety szybko zmieniała się w strach.
Mike pokiwał głową.
- Nic się nie stało… Wiesz, już
czasami mam tego dosyć, że wszyscy próbują być dla mnie mili.
Nawet Joe…
- O, to naprawdę poupadali na głowę.
Laura zobaczyła na jego twarzy delikatny
uśmiech, co ją ucieszyło. Chociaż on na chwilę rozświetlił
jego strapioną twarz.
- Przepraszam, muszę iść do toalety.
Posłał jej przepraszając uśmiech i
ociężale wstał z krzesła. Potykając się o własne nogi wyszedł
z pomieszczenia. Wydawał się być starszy niż w rzeczywistości.
Te kilka dni smutku podarowały mu ogromny krzyż do dźwigania. A to
dopiero początek.
Życie to naprawdę okropna instytucja.
Daje szczęście, a potem je szybko odbiera. I nie troszczy się o
nikogo, nie bierze jeńców. Puszcza wolno bądź zabija. Cierpi na
apatię, głęboką i przenikliwą, dość charakterystyczną
odmianę…
Nagle po domu rozniósł się głośny huk.
To było jak alarm, przeciągła syrena, której odgłosu nie da się
znieść. Kobieta niemalże podskoczyła do góry, po czym
zlokalizowała miejsce, z którego dobiegł hałas – łazienka.
Pokonała kuchnię i salon potykając się o książki leżące na
podłodze. Mocnym szarpnięciem otworzyła drzwi.
- Co się stało?! – Zawołała
machinalnie.
- Życie się stało…
Stał twarzą do lustra, oparty rękami o
umywalkę. Knykcie pobielały mu ze złości, w oczach czaiły się
łzy. Oddychał ciężko. Gdy sięgał po mydło, niechcący strącił
szklaną mydelniczkę, która uderzając o podłogę, rozbiła się
na miliony kawałeczków. Tak jak jego życie.
Kobieta złapała Mike’a za ramię,
odwróciła w swoją stronę i spojrzała na niego z żalem, a
zarazem wyczekująco. Na jego twarzy malował się grymas bólu,
bezradności i zagubienia. Popatrzył na nią zmartwiony i ku jej
zaskoczeniu niczym niewinne dziecko, wtulił się w jej ramię.
Gdyby mógł chociaż raz ich spotkać…
Gdyby mógł usłyszeć ich śmiech…
Po jego policzkach spłynęły łzy, które
powoli wsiąkały w koszulkę kobiety. Szloch wstrząsnął jego
ciałem.
Stracił ich.
Stracił ich na zawsze.
- Daję słowo, oddałbym wszystko, żeby
móc być teraz gdzieś z nimi… - wymamrotał.
Kobieta poczuła jakiś dziwny uścisk w
sercu. W oczach zalśniły łzy. Było jej go żal.
~*~
Dwudziesty dzień na obcej, piaszczystej
ziemi.
Dwudziesty dzień bez bliskich, z
myślami odpływającymi w ich kierunku.
Dwudziesty dzień nowej, trwającej aż
do śmierci znajomości.
Słońce w samo południe grzało
najmocniej. Wszyscy rozbitkowie szukali schronienia pod palmami i we
wraku samolotu. Życie na wyspie przebiegało spokojnie. Rejsem
Seaboard 11 lecieli inteligentni i wykształceni ludzie, którzy
wiedzieli, że jedynym sposobem na przetrwanie jest trzymanie się
razem.
Laura siedziała po turecku na plaży,
czując na twarzy oceaniczną bryzę. Słuchała uważnie Lucy,
młodej dziewczyny z włosami koloru słomy, która opowiadała
ciekawą historię.
Obok nich, czteroletni, czarnoskóry
chłopiec budował zamki z piasku.
Był to Patrick. Znaleziono go dwa dni
po katastrofie parę metrów za obozowiskiem, całkiem przypadkiem. W
jego kieszonce znajdował się bilet lotniczy. Ludzie na wyspie nie
wiedzieli, co stało się z jego matką. Domniemywali, że pochłonął
ją ocean.
Mieli rację.
Jones bardzo polubiła chłopca i
uwielbiała się nim opiekować. Co chwila słyszała, że nie
powinna się do niego przywiązywać. Ale nic nie mogła poradzić na
instynkt macierzyński, który przypomniał o sobie kilkanaście lat
temu i nie dawał spokoju. Tak bardzo pragnęła mieć dziecko, lecz
nie mogła. Cierpiała na bardzo rzadką chorobę bezpłodności o
podłożu psychicznym.
- Wrócili! – Patrick krzyknął
nagle, wskazując paluszkiem na dziesiątkę mężczyzn wychodzących
z wody.
W rękach trzymali swoje trofea, czyli
kilka dużych, tłustych ryb. Wszyscy uradowani i szczęśliwi –
był to najlepszy połów od kilku dni. Będzie z nich przepyszna
kolacja.
- Wujek Mikey! – Ucieszył się
chłopiec i wyciągną ręce w stronę Michaela, który szczerząc
się od ucha do ucha zmierzał w ich kierunku. Mężczyzna wziął
chłopca na ręce.
- Widziałyście, jakie ładne ryby
złowiliśmy? – Chwalił się. – Ja złowiłem największą!
Kobiety
wymieniły porozumiewawcze spojrzenia i parsknęły śmiechem.
Właśnie zastawiały się, ile czasu Mike wytrzyma bez przechwałek.
Nie wytrwał nawet sekundy.
Shinoda
zmarszczył brwi, nie rozumiejąc zachowania koleżanek.
-
Stary John – Kiwnięciem wskazał na brodatego mężczyznę, nadal
stojącego przy brzegu – twierdzi, że nadciąga straszna ulewa. –
Zauważył, że Laura na dźwięk słowa „ulewa” drgnęła
bezwiednie – będziemy musieli jakoś zabezpieczyć wrak…
Potrząsnął głową, odgarniając
mokre kosmyki, które śmiesznie przylgnęły mu do policzków. Kilka
kropel spłynęło po jego twarzy.
-
Wyglądasz jak kundel – skomentowała Laura.
-
I pachniesz jak kundel – oznajmił łamaną angielszczyzną
Patrick.
Wszyscy
wybuchli śmiechem.
- Nad czym tak myślisz?
Laura zamrugała pospiesznie, odganiając
od siebie mgłę wspomnień.
- Myślę o Patricku.
Spojrzała na majaczącą w półciemności
sylwetkę mężczyzny. Leżał zwinięty w kłębek na zimnej
posadzce, z głową spoczywającą na jej kolanach.
Złamany.
Zdruzgotany.
Zrozpaczony.
W geście troski głaskała go po czarnych
włosach i policzku od ponad godziny, gdy on dławił się własnymi
łzami. Przed sekundą przestał. Pozwolił odpocząć płucom i
oczom. Nadal czuł zasychające łzy na twarzy.
- Zaadoptowaliście go w końcu?
- Nie.
- Dlaczego?
Laura westchnęła.
- Anthony stwierdził, że: „Czarnucha
nie będzie wychowywał”
- Pieprzony rasista... Jak ja byłbym
ciemnoskóry, to by mnie pobił?
- Mike, jesteś pół Japońcem… To w
zupełności wystarczy…
Uśmiechnął się przez łzy. Choć na
chwilę rozwiało to wszechogarniający smutek wiszący w powietrzu.
Pociągnął żałośnie nosem i podparł
się na ręce. Mina momentalnie mu zrzedła. Coś przykuło jego
uwagę. Zmrużył oczy i przyjrzał się policzkowi kobiety. Laura
posłała mu pytające spojrzenie.
- Masz dziwny czerwony ślad. – Sięgnął
dłonią, aby odgarnąć kilka kosmyków i móc lepiej przyjrzeć się
zaczerwienieniu. Jones cofnęła się.
- Nie, to nic. – Mruknęła, bardziej
zakrywając się włosami i dziękując w duchu, że w pomieszczeniu
panował półmrok.
- Ktoś Cię uderzył?
- Nie...
- Lauro – powiedział twardo – możesz
mi powiedzieć.
Westchnęła i wzięła głęboki wdech.
Przez cały czas używała maski żeby
ukryć żal i ból. Śmiała się ze wszystkiego, a tak naprawdę
pękało jej serce, więc gdy nadarzyła się okazja, aby o wszystkim
powiedzieć, wylać to z siebie strumieniem o płowym kolorze
rozkopanej gleby, nie zawahała się ani chwili.
Nigdy nie mówiła nikomu, jak się czuje.
Nie dlatego, że nie potrafiła się określić. Nie dlatego, że
bała się ich reakcji. Nie dlatego, że im nie ufała. Ale dlatego,
że nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, żeby mogli, choć
w małym stopniu, ją zrozumieć.
Ale Mike był inny.
On rozumiał.
Na początku nie potrafiła dobrać
właściwych słów. Po prostu trudno się mówi o czymś, co boli.
Wszystko zaczęło się w 2009 roku, gdy
dobrze prosperująca firma budowlana Anthony’ego z powodu kryzysu
zaczęła podupadać. Siedząc na obitym w skórę fotelu prezesa
obserwował, jak to, w co zainwestował oszczędności swojego życia
i włożył serce zaczyna się kruszyć i rozpadać. Stawał się
bardziej nerwowy, niespokojny o przyszłość. Był jak chodząca
bomba zegarowa, która kiedyś musi wybuchnąć…
W 2010 roku pojawił się promyk słońca,
jakaś nadzieja. Firma miała szansę podpisać kontrakt z Japońskim
przedsiębiorcą, który tchnąłby w nią nowe życie. Laura
wyleciała w sprawach służbowych – miała takie same uprawnienia,
co Anthony – lecz samolot, którym leciała, rozbił się, a
przedsiębiorca wycofał swoją propozycję.
I tak w 2011 firma upadła. Młode
małżeństwo musiało wyprowadzić się z nowoczesnego apartamentu w
Hollywood Hills do czegoś znacznie mniejszego i mniej wygodnego.
Bomba, która tykała w Anthony’m, w
końcu dała o sobie znać.
To aż zastraszające, co alkohol robił z
ludźmi.
Już nie był tym samym człowiekiem, co
kiedyś. Upijał się do nieprzytomności, aby zapomnieć o swoich
niepowodzeniach. Sądził, iż już niczego nie osiągnie. Nie
trafiały do niego argumenty, że jest jeszcze młody; trzydzieści
pięć lat, to stosunkowo niewiele.
A Laura cierpiała na tym najbardziej.
Podjęła pracę nauczycielki języka
angielskiego w podstawówce, aby móc ich za coś wyżywić. Brała
po kilka dyżurów, a gdy wracała późno do domu, zamiast
podziękowania, słyszała tylko pretensje i bluzgi. Nienawidziła
tego, nie raz chciała od niego odejść, skończyć z tym wszystkim.
Ale nie potrafiła.
To tak, gdy ofiara jest przywiązana do
swojego oprawcy, bo boi się, że może nie podołać wyzwaniom
życia, po zostaniu sama.
A ona bała się tego wielce. I trzymało
ją coś jeszcze – ta nadzieja, która bezsensownie żywiła
głupców. Bo gdy Anthony trzeźwiał, obiecywał jej, że to ostatni
raz. I kiedyś nawet udało mu się wytrwać miesiąc. Wtedy wszystko
było tak, jak zawsze. Zabierał ją na spacery, rozmawiał, patrzył
z miłością.
Jednakże, niespodziewanie gehenna
powróciła, trwając do dziś.
Ale nie krzyczała.
Nie płakała.
Już się nawet nie bała.
Przyzwyczaiła się do siniaków.
Człowiek może przywyknąć do
wszystkiego, prawda?
Laura skończyła swą opowieść. Przez
cały czas mówiła beznamiętnie, wpatrzona w jeden punkt. Emocje i
uczucia w niej buchały i pragnęły wydostać się na powierzchnię
słonym ciurkiem.
Lekko zażenowana przeczesała palcami
włosy i zagryzła wargę.
Unikała wzroku Michaela. Wyrzucenie tego z
siebie było porównywalne do udanego porodu – wszystkie więzy
odcięte. Żadnych tajemnic, bolesna szczerość, świadomość, że
ktoś już o tym wszystkim wie.
Dopiero teraz poczuła, jak ciężar, który
w sobie nosiła, powoli opadał.
Mike był wstrząśnięty, nie wiedział,
co ma powiedzieć. Najgorsza jednak była świadomość, że on
przeczuwał, iż nie jest z nią dobrze. Wiedział, odgadł to tam,
na weselu kuzyna Anny, gdy siedzieli w ciszy przetykanej grą
świerszczy.
Co za ironia, teraz wydawało się, że to
on jest tym silniejszym. Zapomniał o swoim bólu, frustracji i
pustce. Teraz wszystkie jego myśli powędrowały w stronę Laury.
Popatrzył na nią, nadal słysząc echo
jej opowieści.
Bez słowa przygarnął ją i w tym
momencie Laura poczuła coś dziwnego. Coś, czego dawno nie
doświadczyła.
Uczucie bezpieczeństwa.
-
Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – To zdanie było jak magiczna
formułka sprawiająca, że z niebiesko – szarych oczu szatynki
popłynęły łzy.
-
Nie będzie. – Zaprzeczyła pesymistycznie.
-
Dopóki będę twoim przyjacielem, będziemy się starać, aby tak
było.
-
Będziesz?
-
Będę.
Pocałował
ją we włosy, gdy teraz to ona potrzebowała pocieszenia. Oboje byli
na skraju załamania nerwowego. Tacy złamani. Mike w tym momencie
obiecał sobie, że nieważne, co by się stało, nie zostawi jej
samej.
I
tak zastało ich słońce. Pogoda była prześliczna, wcale
niepasująca do ich wisielczych nastrojów. Niebo czyste, niczym
błękitny płaszcz narzucony wokół ziemi. Kilka gwiazd podobnych
do pereł jeszcze nie zgasło.
Nawet
najdłuższa noc nie trwa wiecznie. Przyszłość jaśniała blaskiem
świtu.
To
czas, aby się podnieść.
Otrzepać
i iść dalej.
Przecież
wszystko się kiedyś kończy na tym świecie – nawet kłopoty.
Specjalne podziękowania dla Patrycji i Oliwi, które po usłyszeniu zdania: „Muszę przenieść akcję z kuchni do łazienki” wybuchnęły dzikim rechotem; jednakże bez ich pomocy i drobnych sugestii ten One – Shot nie zostałby ukończony.
Dziękuję.
To właśnie Wam dedykuję to opowiadanie.
Dziękuję także Kacprowi, który znosił moje narzekanie, ze stoickim spokojem tłumaczył ewentualne błędy. Jeżeli jesteście ciekawi, jak Pan Całka sobie radzi, zapraszam na jego bloga, na którym znajdziecie ciekawe recenzje.
Powinnam również podziękować moim czytelnikom, którzy są tutaj i też tworzą to, co tu się dzieje. Bez was nie było by mnie.
Obiecałam, że następny będzie dłuższy, dotrzymałam słowa!
To chyba najbardziej emocjonalny one - shot jaki napisałam.
Pozdrawiam,
Wasza Emily Jones
Tak bardzo emocjonalny i bardzo ciężki. Dzieje się w nim tyle. A wszystko jest takie realne i możemy wczuć się w bohaterów.
OdpowiedzUsuńI zawarłaś ważne sentencje, które mnie również podtrzymały na duchu.
Dziękuję, za tak wspaniały One-Shot.
Pozdrawiam,
Lilith.
Jejku jak ty pięknie piszesz dziewczyno.
OdpowiedzUsuńMożna się naprawdę wzruszyć.
Strasznie byłam ciekawa, gdy we wcześniejszych Shotach pisałaś właśnie o tym jak to się dzialo naprawdę. Teraz już wiem.
To bylo PIĘKNE - to mogę napisać.
Nie wiem co jeszcze napisać.
Cóż czekam na kolejny.
Jejciu muszę wstawić jakiegoś OneShota do siebie.
Dobra koniec tego
Czekam z niecierpliwością na kolejny
Pozdrawiam gorąco i życze DUŻO weny i słoneczka
KiaraLP
Pozdrawiam
Oliwii* ;)
OdpowiedzUsuńYm.. podobał mi się, choć moim faworytem nie jest. Trafiały się lepsze.
Co do fabuły rozdziału.. lekkie, łatwe i przyjemne. Laura opowiedziała w końcu co się dzieje z Anthonym Mike'owi. Szkoda, że nie zaadaptowali Patricka.. milutki :3
Co by tu jeszcze.. Fajnie jakbyś napisała coś... innego? Ostatnio tylko smutek, wypadek, szpital, załamanie, próby samobójstwa. Coś szczęśliwego, może nawet romantycznego.
Hym.. no to tyle.
Pozdrawiam :)
Bardzo ciężki shot. Tyle w nim różnych emocji....Jest taki realistyczny..
OdpowiedzUsuńCóż życzę Ci weny i trzymaj się ciepło :3
Wybacz, że pojawiam się tu z opóźnieniem i z tak beznadziejnym komentarzem, ale nie trzyma się mnie wena na komentowanie.
OdpowiedzUsuńOne Shot jest świetny.
Ja po prostu uwielbiam twój styl pisania. Za każdym razem, każde z twoich dzieł mnei porusza.
Oby tak dalej!
Weny kochana. :3
Nie potrafiłam przeczytać tego za jednym razem, bo jakoś ostatnio wprost nie umiem czytać tych depresyjnych momentów w opowiadaniach.
OdpowiedzUsuńDlatego najbardziej mi się podobało:
"- Wyglądasz jak kundel.
- I pachniesz jak kundel"
To było zabawne, a Patrick jest wprost uroczy. Napisz coś jeszcze z nim, polubiłam go!
W ogóle lubię dzieci w opowiadaniach.
W ogóle lubię dzieci.
Bez skojarzeń, po prostu umiem się nimi opiekować i przynajmniej się mnie nie boją, tak jak mojej mamy.
Dobra, jak nie robię emocjonalnej sraczki to piszę głupoty.
Oczekuję pozytywnych rozdziałów jak Oliwia B! Romantyczne też mogą być, byłyby dla mnie inspiracją...
Także weny i pozdrawiam.
to jest cudowne jak zawsze, ale myślę, że nie muszę Ci tego powtarzać. Mam nadzieję, że nigdy nie przestaniesz pisać :)
OdpowiedzUsuńhttp://odrobina-ciepla.blogspot.com/